Weekendowy blockbuster rządzi się własnymi prawami. Należy przychodzić na niego styranym po całym tygodniu pracy, z myślami splątanymi w nierozwiązywalne supły, a oczekiwać rozluźnienia napiętego karku i nawilżenia wysuszonych gałek ocznych spektakularnymi wybuchami. Ale jak ma to zrobić recenzent, który idzie na pokaz prasowy w środku tygodnia? (UWAGA - możliwe spojlery!)
Musi dołożyć wszelkich starań, by ustawić się w kondycji możliwie najbliższej konsumentowi weekendowych blockbusterów. Grzecznie siedziałem na uczelni prawie dwanaście godzin, omijając wszelkie możliwości zjedzenia obiadu, odmawiając sobie napojów i jak najwięcej czasu spędzając wpatrzonym w migające ekrany i agresywne barwy. A to wszystko dla Was, Drodzy Czytelnicy.
Na pierwszy rzut oka "Battleship: Bitwa o Ziemię" (ozłoć, Boże, tłumaczy wymyślających te podwójne tytuły) wydaje się filmem science-fiction, w którym ludzie odpierają na morzu atak obcej rasy. Kiedy jednak przyjrzeć się mu odrobinę bliżej, widać, że ekranizacji "gry w statki" (serio) bliżej do katastroficznego fantasy.
Kosmici, którzy przybywają na Ziemię, robią to bardzo szybko, podczas gdy wiemy, że ich planeta znajduje się w znacznym oddaleniu od naszej. Kiedy już na Ziemi wydostają się ze swoich meteorytowych kapsuł, okazują się łudząco podobni do ludzi. Scenarzyści co prawda wyposażyli ich w broń znacznie bardziej śmiercionośną od ludzkiej, ale jednocześnie bliźniaczo do ludzkiej podobną – największe pojazdy obcych wyglądają jak zoomorficzne poduszkowce, które wystrzeliwują pociski podobne do moździerzowych. Działanie ich broni nie opiera się na żadnych nieznanych ludzkości sposobach działania – bomby wybuchają tak jak nasze, rakiety latają napędzane silnikami odrzutowymi, a sami kosmici w swoich kombinezonach wyglądają jak futurystyczni ludzcy astronauci. Wyjątkiem, który nie ma jeszcze odpowiednika w naszej technologii, jest jedynie pole siłowe, które roztaczają nad Hawajami. Obcy z "Battleship" są po prostu ludźmi do kwadratu – bardziej agresywnymi, lepiej uzbrojonymi, bardziej skoordynowanymi. Nie ma tu żadnych aspektów, które utrudniałyby nam zrozumienie ich motywów czy sposobów działania. Żadnych zagadek rodem z Lema.
Dramaturgia i fabuła budowane są jak w filmie katastroficznym. Naukowcy odkrywają nadciągające zagrożenie, które sami na Ziemię sprowadzili, wysyłając w kosmos dalekosiężny sygnał. Potem poznajemy bohaterów – każdy ma swój indywidualny dramat, który ma zostać rozwiązany w toku historii. Ci przypadkowi ludzie mają jednocześnie okazać się bohaterami, którzy uratują świat przed kosmicznym zagrożeniem.
Naukowiec, którego obserwujemy na początku, szef ekipy odpowiedzialnej za wyemitowanie feralnego sygnału, pojawia się co jakiś czas, żeby podbijać scenariuszową stawkę – tłumaczy widzowi strategiczne cele kosmitów.
Stelaż fabularny filmu jest strukturą historii katastroficznej, na której twórcy zawieszają luźno powiązane epizody, niektóre dowcipne, inne – składające się na rytuały przejścia poszczególnych postaci.
Aby uzasadnić, dlaczego ten film jest ekranizacją "gry w statki", autorzy wprowadzają sekwencję scen ślepego ostrzału poprzez siatkę naniesioną na mapę oceanu – trzeba przyznać, całkiem dramatyczną. Poza tym oglądamy spektakularne ujęcia sunących przez fale okrętów, przekonujemy się o potędze amerykańskiej floty i podczas napisów początkowych oglądamy gustowne logo Hasbro.
Interesujący wydaje się wątek pojednania amerykańsko-japońskiego. Na pokładzie USS John Paul Jones, który jako ostatni walczy na ograniczonym kosmicznym polem siłowym fragmencie oceanu, współpracują dwaj skłóceni wcześniej dowódcy – Amerykanin Alex Hopper i Japończyk Nagata. Akcja toczy się na Hawajach, w pobliżu Oahu, a w toku fabuły przewijają się bohaterowie pacyficznego frontu II wojny światowej. Wszystko to składa się na czytelne nawiązanie do historycznego konfliktu sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Przesłanie jest jasne: zgoda buduje.
Drugoplanowym, acz bardzo wyrazistym bohaterem jest Mick – jedyny Afroamerykanin, któremu udaje się przysłużyć jakoś fabule. Pozbawiony nóg podczas wojny nie umie wrócić do siebie. Udaje mu się jednak wówczas, gdy przyczynia się do ocalenia świata przed zagładą. Przestaje mówić kuriozalnymi zdaniami jak Kali, zaczyna budować pełne wypowiedzenia w stylu wojskowego sierżanta. Czyli gdzie pozbawiony sensu życia Afroamerykanina może stać się człowiekiem? Ano w amerykańskiej armii.
Czy jednak "Battleshipowi" z jego wybuchami, z prawie modelkami Victoria's Secret i kosmitami udało się rozbić nagromadzone przez ciężki dzień guzy stresu i zmęczenia? Czy nada się na weekendowy blockbuster i czy można bez zastrzeżeń polecić go styranemu tygodniem człowiekowi pracy? Aż sam się dziwię, ale najwyraźniej tak.
Jarosław Kopeć