Chyba nie napiszę nic odkrywczego jeśli stwierdzę, że aby w pełni cieszyć się odbiorem typu filmów, którego reprezentantem jest "G.I. Joe: Odwet", trzeba osiągnąć odpowiedni stan umysłu. Nie mówię tu bynajmniej o jakimś mistycznym stanie, nirwanie dostępnej tylko dla wybrańców – co to, to nie. Chodzi mi raczej o to, że należy nie tyle oderwać się od doczesności, co po prostu wyłączyć myślenie. Całkowicie i bezbrzeżnie, i to na około 2 godziny. Czas start! Weźcie śliniaki.
W "G.I. Joe: Odwet" powracamy do znanej nam jednostki wojskowej, którą mieliśmy okazję poznać w "G.I. Joe: Czas Kobry" (i zapewne ujrzymy jeszcze nie raz, sądząc po zakończeniu omawianego filmu). U chłopaków (i jednej, całkiem niebrzydkiej dziewczyny) wszystko dobrze - natykamy się na nich akurat podczas infiltracji posterunku na granicy dwóch Korei, co w sposób interesujący nawiązuje do bieżących wydarzeń (choć raczej niezamierzenie). Potem robi się ciekawiej. Po krótkim „briefingu” streszczającym nam wydarzenia pierwszego filmu, przechodzimy do momentu, w którym jeden z wrogów Joes, skryty – za pomocą nanotechnologii – w skórze prezydenta USA, wymierza im dotkliwy cios. Łatwo się domyślić, co nim jest. Niczym w pierwszej części kinowej "Mission Impossible" jednostka pada ofiarą wielkiego spisku, który ma na celu nie tylko zdyskredytować bohaterów, ale także uwolnić z więzienia Dowódcę Kobry, który trafił tam za ich sprawą. Potrzeba dalszego tłumaczenia? Chyba nie.
No bo, jeśli odłożymy na bok rozpaczliwie krzyczący mózg, domagający się choćby odrobiny logiki, co tu mogło pójść źle? Są eksplozje, motor zamieniający się w pociski samonaprowadzające (łał. Po prostu: łał), wielkie giwery, Dowódca Kobry, którego wszyscy tytułują Dowódcą Kobry (dla przypomnienia: Dowódca Kobry jest Dowódcą Kobry); są też ninja w ilościach hurtowych, jest wątek odkupienia oraz kilka szowinistycznych żartów w wykonaniu Bruce'a Willisa, do którego chyba już niedługo całkowicie stracę szacunek (widzieliście "Szklaną Pułapkę 5"? Oto dlaczego). No i ten odrzutowy helikopter, który naprawdę wymiata.
Krótko mówiąc – druga część "G.I. Joe" to niezobowiązujące kino akcji w stylu tego, które nigdy nie znudzi się Waszemu tacie. To samo tyczy się zaprezentowanego w filmie poczucia humoru i jednej z głównych bohaterek w czerwonej sukience. Uwaga: Wasza mama może nie być zadowolona. Czy Wy będziecie? To już zależy od tego, jak szybko możecie stłumić żałosne pojękiwania rozsądku i oddać się w ręce Joes. Mi zaczęło się podobać po pięciu minutach.
Piotr Brewczyński