13.04.2013

[recenzja] "G.I. Joe: Odwet", czyli wielka rozwałka

W kinach już możemy oglądać "G.I. Joe: Odwet". Zapraszamy do naszej recenzji.

Chyba nie napiszę nic odkrywczego jeśli stwierdzę, że aby w pełni cieszyć się odbiorem typu filmów, którego reprezentantem jest "G.I. Joe: Odwet", trzeba osiągnąć odpowiedni stan umysłu. Nie mówię tu bynajmniej o jakimś mistycznym stanie, nirwanie dostępnej tylko dla wybrańców – co to, to nie. Chodzi mi raczej o to, że należy nie tyle oderwać się od doczesności, co po prostu wyłączyć myślenie. Całkowicie i bezbrzeżnie, i to na około 2 godziny. Czas start! Weźcie śliniaki.


W "G.I. Joe: Odwet" powracamy do znanej nam jednostki wojskowej, którą mieliśmy okazję poznać w "G.I. Joe: Czas Kobry" (i zapewne ujrzymy jeszcze nie raz, sądząc po zakończeniu omawianego filmu). U chłopaków (i jednej, całkiem niebrzydkiej dziewczyny) wszystko dobrze - natykamy się na nich akurat podczas infiltracji posterunku na granicy dwóch Korei, co w sposób interesujący nawiązuje do bieżących wydarzeń (choć raczej niezamierzenie). Potem robi się ciekawiej. Po krótkim „briefingu” streszczającym nam wydarzenia pierwszego filmu, przechodzimy do momentu, w którym jeden z wrogów Joes, skryty – za pomocą nanotechnologii – w skórze prezydenta USA, wymierza im dotkliwy cios. Łatwo się domyślić, co nim jest. Niczym w pierwszej części kinowej "Mission Impossible" jednostka pada ofiarą wielkiego spisku, który ma na celu nie tylko zdyskredytować bohaterów, ale także uwolnić z więzienia Dowódcę Kobry, który trafił tam za ich sprawą. Potrzeba dalszego tłumaczenia? Chyba nie.

Sporą zaletą "G.I. Joe: Odwetu" jest jednocześnie jego najgorsza wada. Film jest potwornie wręcz głupi i aż roi się od dziwnych założeń i sprzecznych z logiką zdarzeń, porównywalnych chyba tylko z tymi z pierwszej części (przypomnijmy choćby *tonące* kawały lodu). Z drugiej strony, nasilenie tego typu kuriozów bardzo szybko znieczula mózg, który przechodzi w tryb niefiltrowanego odbioru, pozwalając zanurzyć się bez reszty w dwóch godzinach huku, strzelania, kołyszących się piersi, wyścigowych czołgów i odrzutowych helikopterów. Można powiedzieć, że film doskonale wręcz oddaje klimat serialu rysunkowego, który jako dzieciak oglądałem ze szczęką opartą o podłogę.



No bo, jeśli odłożymy na bok rozpaczliwie krzyczący mózg, domagający się choćby odrobiny logiki, co tu mogło pójść źle? Są eksplozje, motor zamieniający się w pociski samonaprowadzające (łał. Po prostu: łał), wielkie giwery, Dowódca Kobry, którego wszyscy tytułują Dowódcą Kobry (dla przypomnienia: Dowódca Kobry jest Dowódcą Kobry); są też ninja w ilościach hurtowych, jest wątek odkupienia oraz kilka szowinistycznych żartów w wykonaniu Bruce'a Willisa, do którego chyba już niedługo całkowicie stracę szacunek (widzieliście "Szklaną Pułapkę 5"? Oto dlaczego). No i ten odrzutowy helikopter, który naprawdę wymiata.

Krótko mówiąc – druga część "G.I. Joe" to niezobowiązujące kino akcji w stylu tego, które nigdy nie znudzi się Waszemu tacie. To samo tyczy się zaprezentowanego w filmie poczucia humoru i jednej z głównych bohaterek w czerwonej sukience. Uwaga: Wasza mama może nie być zadowolona. Czy Wy będziecie? To już zależy od tego, jak szybko możecie stłumić żałosne pojękiwania rozsądku i oddać się w ręce Joes. Mi zaczęło się podobać po pięciu minutach.


Piotr Brewczyński