Od dzisiaj w kinach nowa wersja "Carrie" na podstawie słynnej powieści Stephena Kinga. Czy obraz z Chloe Moretz w roli głównej, dorównuje wersji Briana De Palmy z 1976? Zapraszamy do naszej recenzji.
Proza Stephena Kinga to wdzięczny temat dla filmowców, którzy od dziesięcioleci chętnie ją przenoszą na duży i mały kran. Moim zdaniem nie tyle świadczy o jej wartości, ile potencjale. Filmowe adaptacje takich tytułów, jak "Skazani na Shawshank" czy "Lśnienie" (dużo lepsze niż literackie pierwowzory), uświadamiają, jaki diament miał King w ręku, a jednak nie doszlifował go do końca. Przygodę z taśmą filmową King zaczął od sprzedaży praw do sfilmowania swojej debiutanckiej powieści "Carrie". Brian de Palma, słynny chociażby z "Człowieka z blizną", uczynił z niej niepokojący horror, który przejmuje do dzisiaj.
©Forum Film Poland |
Powieść Kinga miała charakter eksperymentu literackiego. Klasyczna proza przeplata się w niej z fikcyjnymi reportażami i artykułami prasowymi. Oryginalna forma przyprawiała o dreszcze nie mniej niż fabuła; widz, o ile dał się porwać fabule, mógł odnieść wrażenie, że taka historia naprawdę się wydarzyła… Zabieg ten mógłby zostać z łatwością przeniesiony na ekran, jednak de Palma zdecydował się na kształt klasycznego horroru. Pokazał nastolatkę wykpiwaną przez rówieśników za jej nieprzystosowanie do realiów współczesnego świata. Dziewczyna od niemowlęctwa był tłamszona przez matkę-bigotkę z obsesją na punkcie seksu. Kiedy nieuświadomiona w sprawach płciowych tytułowa Carrie dostała pierwszą miesiączkę, wpadła w przerażenie i została bezlitośnie wykpiona przez koleżanki. Traumatyczne przeżycie wyzwoliło w niej jednak nadnaturalne moce. W odpowiednim momencie mogła wziąć odwet za lata upokorzenia i zagubienia…
Ekranizacja de Palmy była solidnym filmem. Oglądając czuło się klimat Stanów Zjednoczonych w zaledwie drugiej dekadzie rewolucji seksualnej i związanego z nią oporu w postaci chociażby skrajnej dewocji. Cieszyły oczy śmiałe ujęcia nastolatek. Scena zemsty robiła wrażenie. Dopełnieniem była znakomita rola Sissy Spacek z jej sarnimi oczami. Film nie zestarzał się ani odrobinę, a jednak Hollywood zdecydowało się na drugie podejście do książki Kinga. Czy słusznie?
©Forum Film Poland |
Zdecydowanie nie. Twórcy przenieśli na ekran fabułę, zubażając ją o paradokumentalną otoczkę, i nie dodali nic w zamian. Nie oszukujmy się, choć King nazywany jest często "gadułą" z racji grubości jego książek, "Carrie" jest jedną z jego najkrótszych pozycji. Historia tłamszonej nastolatki, która dostała możliwość zemszczenia się na świecie, który ją tak doświadczył, byłaby ciekawa – co udowodnił de Palma – gdyby film oferował cokolwiek innego niż kolejne sekwencje scen, niemal żywcem przekopiowanych z powieści. Akcja została przeniesiona do czasów współczesnych chyba tylko po to, aby móc pokazać smartfony. Zabrakło nastroju grozy, tak że nudziłem się niemożebnie, czekając na scenę finałową. Zaś ta – była zwyczajnie śmieszna. Przeciętny pokaz komputerowej animacji. "Łubudubu" to trochę za mało, by zatrząść widzem. Zawodzi też gra aktorska; żaden z odtwórców ról nie potrafił być na tyle wiarygodne, bym się przejął jego postacią.
Niestety, współczesna "Carrie" pokazuje na całej linii regres, jaki przeżywa od dłuższego czasu amerykańskie kino. Nie chodzi o to, że powstają filmy złe. Trudno mi raczej znieść skrępowanie twórców obostrzeniami ze strony producentów, pragnących wyłącznie filmy z jak najniższym progiem wiekowym; przeciętne – dla przeciętnego widza. A już najbardziej mnie boli, że twórcy nie chcą albo nie potrafią się przełamać i spróbować chociaż przemycić coś oryginalnego, zakamuflować jakąś śmiałą myśl jak robiono to w czasach cenzury. No bo jak można nakręcić film o seksie i obsesji z nim związanej i nie wejść w ten temat dalej niż obszar cienkich żartów? Cierpi na tym wiarogodność.
Reasumując, zdecydowanie odradzam. Zaciekawionych tematem odsyłam do powieści Kinga lub ekranizacji Briana de palmy.
Michał Smętek