7.06.2013

[recenzja] Krwawa zabawa w "Noc oczyszczenia"

Od dzisiaj w kinach można zobaczyć film, w którym prawo przez jedną noc w roku zamyka oczy na dowolne przestępstwo. Zapraszamy do recenzji "Nocy oczyszczenia".

Nie jestem specjalnym fanem thrillerów aspirujących do bycia horrorami, ale czasem związek z drugą osobą zobowiązuje i trzeba się przemęczyć. Zwiastun "Nocy Oczyszczenia" zobaczyliśmy przypadkiem – wcześniej film jakoś nie pojawił się na moim radarze – a moja połowica od razu zwęszyła okazję, żeby wyciągnąć mnie na coś, co przede wszystkim ona chciałaby zobaczyć. No to poszliśmy.

Nawet nie to, żebym się sprzeciwiał. Błogosławieństwem (a zarazem przekleństwem) naszych czasów jest fakt, że przy dostępie do odpowiedniego budżetu można nakręcić praktycznie wszytko, nawet jeśli opiera się na dość pokrętnym i nierealnym pomyśle. W "Nocy oczyszczenia" chodzi z grubsza o to, że któryś z kolejnych rządów USA wprowadza do życia obywateli „nową, świecką tradycję” w postaci tytułowej Nocy oczyszczenia – raz do roku każdy może wyjść na ulicę i bezkarnie zaszlachtować swojego sąsiada (lub kilku). O ile, oczywiście, sąsiad najpierw nie zaszlachtuje Ciebie. Powód? Chęć ulżenia (podobno) wrodzonej agresji gatunku ludzkiego.

Głupie? No głupie jak kasztan, ale przyznam, że idea ma w sobie pewną magię. Takie utopijno-dystopijne wariacje zawsze przyciągały moją uwagę, toteż w kinie rozsiadłem się z przyjemnością, nie oczekując w zasadzie niczego poza totalną przeciętnością.

Co tu dużo mówić – to właśnie dostałem. Poza pomysłem przemawiającym do mnie zapewne tylko dlatego, że swego czasu naczytałem się różnorodnego science-fiction, "Noc oczyszczenia" nie oferuje widzowi zbyt wiele. Nie mamy nawet krzty historii, która kryłaby się za naczelną ideą – twórcy serwują nam tylko pojedyncze elementy układanki, nie pozwalając ułożyć jej w jedną całość... Zapewne z obawy przed tym, że nie tworzyłyby one prawdopodobnie żadnego spójnego obrazu. Mamy jakieś niebieskie kwiaty, które w Nowych Stanach oznaczają poparcie dla idei Nocy oczyszczenia; mamy tworzące swoisty klimat doniesienia radiowo-telewizyjne, ale momentami są one tak przerysowane, że nie sposób słuchać ich z poważną miną. Ot, twórca scenariusza wrzucił do kotła kilka pomysłów i porządnie zamieszał, hojnie doprawiając kasą.

Historia też nie porywa oryginalnością. Mamy pozornie zgraną rodzinę, w składzie Ethana Hawke, Cersei Lannister i dwójki emo-brzdąców z problemami natury tyleż głębokiej, co niezrozumiałej. Mamy nieszczęśliwy epizod z bezdomnym cholera-wie-skąd, który oczywiście skutkuje najazdem artylerii w postaci szurniętych yuppies w maskach, dzierżących różnorodny arsenał – od toporów strażackich aż po M-61. Brakuje tylko bazooki, ale to niedopatrzenie tłumaczy nam potem prezenterka telewizyjna, świergocząc coś o dozwolonych klasach broni. Następnie trochę nawalanki, paręnaście trupów, kilka klasycznych zagrań w stylu coś-wyskakuje-zza-rogu, a następnie finał i WIELKI FINAŁ, gdzie bohaterowie doznają przemiany moralnej, wybaczają wrogom, a potem każą im wypierniczać. Ot, tyle.

Ale ogląda się to nieźle, film się nie dłuży i w zasadzie wszystko jest ok. Owszem, ludzie trochę się śmiali, zwłaszcza kiedy bohaterowie kręcili się po swoim własnym domu tak, jakby byli w nim pierwszy raz, ale jako weekendowy wypełniacz czasu "Noc oczyszczenia" spełnia swoją rolę w 90%. Spełniałaby ją w stu, gdyby reżyser poświęcił choć odrobinę więcej uwagi temu, by lepiej nakreślić historię całej tej „zabawy”, a nie tylko podał ją widzowi na spryskanej krwią tacy.

Jeśli lubicie taką rozrywkę, możecie śmiało wybrać się do kina. Ja nie żałuję, choć na pewno nie będzie to film, który umieściłbym w topowych pozycjach z tego roku.



Piotr Brewczyński