I mamy dla Was jeszcze jedną recenzją "Człowieka ze stali". Tym razem już nie taką optymistyczną, jak nasze pierwsze reakcje. Sprawdźcie sami!
Superman nigdy nie był moim ulubionym bohaterem komiksowym, podobnie jak Batman. Uniwersum DC jest znacznie mroczniejsze niż uniwersum Marvela, w związku z czym filmy w nim osadzone traktowałem po macoszemu, jakkolwiek dobre by one nie były (mowa oczywiście o pierwszych dwóch czy ostatnich dwóch Batmanach) – zapewne z racji mojego radosnego usposobienia. Szczerze mówiąc, gdyby nie pokaz specjalny, pewnie nie zdecydowałbym się na wycieczkę do kina, choćby dlatego, że pośród moich zaległości ciągle znajduje się "Star Trek: W ciemność", a bilety do kina nie leżą na ziemi. Dodatkowo, "Superman: Powrót" był tak kompletną szmirą, że zaprotestowała nawet moja pamięć, czego skutkiem jest fakt, że z tego "dzieła" nie pamiętam kompletnie nic.
No ale dobra, poszedłem. I co?
Po pierwsze – warstwa wizualna nowego Supermana to pełen wypas. Tak jak wspominali mi znajomi, sceny walk są wręcz kosmiczne (często dosłownie), a sam początek filmu, wraz z robiących całkiem niezłe wrażenie Russelem Crowem, wgniata w fotel. Co ważne, czy to w przypadku umierającego Kryptonu, czy nawalanki w pobliżu zajezdni towarowej – nawet najszybsza wymiana ciosów jest zobrazowana tak, że widz nie dostaje oczopląsu. I dobrze.
Z plusów wypada wymienić jeszcze dostosowanie do naszych czasów kilku z tych aspektów uniwersum Supermana, które zapewne nie przeszłyby u widza młodszego, mniej zapatrzonego w bohatera. Tu na prowadzenie wysuwa się eleganckie załatwienie sprawy słabości do kryptonitu, choć – z drugiej strony - przy pierwszym użyciu "laserowego wzroku" połowa widowni i tak buchnęła śmiechem.
Niemniej, pod względem fabuły i ogólnej wymowy, "Człowiek ze stali" ustawia się w jednym rzędzie z "Transformersami", może nawet nieznacznie im ustępując – głównie dlatego, że Superman jest znany jako postać niemal nieskalana złośliwością, przez co niektóre cegły mają lepsze poczucie humoru od niego.
Hurra-optymizm i patetyczność bije z filmu Snydera z taką siłą, że wybija trzonowce; przez 2/3 filmu czułem się, jakbym jechał Monster Truckiem z orłem na ramieniu, amerykańską flagą w dłoni i Yankee Doodle ryczącym z głośników. Przesada, serio.
Moim największym zarzutem jest jednak mechanizm deus ex machina, zastosowany w "Człowieku ze stali" z taką bezczelnością, że ustępuje mu nawet Biblia. Starając się nie spojlerować, mogę to ująć w tylko jeden sposób: Wszystko się rypie? Tatuś na pewno znajdzie wyjście.
Sam nie wiem, jak ocenić ten film. Z jednej strony – bawiłem się naprawdę nieźle, a praca kamery i efekty specjalne zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, zresztą tak samo jak w "Strażnikach", "300" czy w "Sucker Punchu". Z drugiej, poczułem się zgwałcony intelektualnie – nie tylko przez szalejący patriotyzm, ale również przez nieznośne dłużyzny i dialogi rodem ze Złotych Lat Komiksu, kiedy to arcyłotr nie umarł, dopóki nie powiedział "temu dobremu" o tym, jak ten rozdarł mu duszę i takie tam pierdoły. Taka konwencja, powiadacie? Cóż, Marvel radzi sobie z tym lepiej.
Czy "Człowieka ze stali" zobaczę jeszcze raz? Raczej nie – trochę szkoda mi czasu; wolę już raczej powtórzyć sobie "Strażników". Jednakże nie żałuję przynajmniej półtorej godziny z tego seansu, a to już coś. W mojej opinii film zyskałby na skróceniu i "odciążeniu" z elementów przeamerykanizowanych. Nie wątpię jednak, że w USA będzie się to podobać. Sami zdecydujcie.
Piotr Brewczyński