20.06.2012

[recenzja] Radioaktywny horror rodem z Czarnobylu

Energetyka jądrowa (i w ogóle wszystko, co ma z atomem wspólnego, z bombą na czele) od początku wzbudza wśród ludzi lęk, stając się tym samym wdzięcznym tematem dla wszelkiej maści twórców utworów postapokaliptycznych lub horrorów. Od elektrowni atomowej w takim Maine większy lęk budzi tylko elektrownia czarnobylska, a jeśli dodamy do tego z iście radzieckim rozmachem ewakuowany noc po awarii Prypeć – mamy wymarzony temat dla filmowców. 

Bo cóż może budzić większe zaciekawienie niż strzeżona przez wojsko ćwierćwieczna zona, w której znajduje się 50-tysięczne miasto, opuszczone w ciągu kilku godzin z powodu promieniowania? Wspaniała pożywka dla wyobraźni, co udowodnili już tacy Rosjanie, jak Andriej Tarkowski i bracia Strugaccy długo przed katastrofą. Teraz, gdy za temat wzięli się Amerykanie, wiemy już, że nawet mając gotowy temat, wszystko da się zepsuć przez własną ignorancję i ograniczenia.


"Czarnobyl. Reaktor strachu" to horror jakich wiele. Mamy grupę młodych cieszących się życiem naiwnych Amerykanów, którzy wybrali się na prowincję i natknęli się na COŚ (a właściwie "coś"). Wszystko według schematu: beztroska wyprawa poza cywilizację -> miłe złego początki -> niepokojące znaki, zapowiadające katastrofę -> trzęsienie ziemi w postaci śmierci murzyna (z braku murzyna dajemy Rosjanina, ewentualnie Ukraińca) -> szalona ucieczka przed ZŁYMI, skutkująca krwawą eliminacją członków (wycieczki oczywiście; aż taki horror to nie jest) -> mroczne zakończenie. Różnice między poszczególnymi filmami ograniczają się właściwie do tego, że jedni mają pecha natknąć się Smakosza ze zboża, inni na rodzinkę z piłami łańcuchowymi, a bohaterowie naszego "arcydzieła" – na Prypećczan, u których promieniowanie obudziło mordercze instynkty. 

To niesamowite, jak twórcy filmu okazali się odporni na jakiekolwiek przejaw oryginalności. Absolutnie każdy element filmu musiał być przedtem dziesiątki razy sprawdzony w podobnych produkcjach. Kiedy po dwójce towarzyszy bohaterowie znajdują wyłącznie kamerę z obowiązkowo włączoną opcją nagrywania, widownia parsknęła śmiechem. Jestem pełen podziwu dla reżysera. Mając takie plenery z taką historią, nie próbować nakręcić filmu odróżniającego się od innych czymś więcej niż krajobrazem? Ja bym nie dał rady. Jedynie o aktorach jestem w stanie powiedzieć cokolwiek dobrego. Grali naturalnie i dali z siebie wszystko, co można dać w takim filmie.


Z drugiej strony zastanawiam się, czy może nie jestem niesprawiedliwy. Może zamiast traktować "Czarnobyl. Reaktor strachu" jak każdy normalny film docenić jego funkcję użytkową? Ostatecznie jest to horror i przede wszystkim ma wzbudzać u widza poczucie strachu. Przyznaję szczerze – zełgałbym, gdybym napisał, że nie bałem się podczas seansu. Mimo że ani na chwilę nie traciłem świadomości, że to tylko niskobudżetowy film, i tak giąłem ze strachu informator prasowy lub siedziałem jak sparaliżowany. Twórcy odrobili lekcję ze straszenia widza (przynajmniej jednego, bo nie gwarantuję, że każdy będzie równie przerażony, jak ja), tak że wychodzi na to, iż sztampowość okazuje się zaletą. Żadnych eksperymentów, czysty profesjonalizm. Nawet niski budżet obrazu okazuje się zaletą, bowiem efekty specjalne ograniczyły się do kiepsko widocznych mutantów popromiennych, kilku paskudnych rybek oraz odgłosów. Zagrożenie bardziej jest sugerowane niż pokazywane, a wiadomo, że najbardziej boimy się nieznanego. Całość zaś była kręcona "z ręki", co oddało niepowtarzalny (jako gatunku) charakter sztampowego horroru.

Reasumując, "Czarnobyl. Reaktor strachu" to dobra propozycja na towarzyski wieczór filmowy, kiedy siorbiąc Colę i jedząc chipsy można zgrywać chojraka wśród znajomych i drwić z horroru. To jednak dopiero gdy się ukaże na DVD. Przedtem (to do facetów) warto upatrzyć sobie dziewczę śliczne a płoche i zaprosić je do kina, by podczas seansu wielkodusznie ofiarować własne ramię… Warto jednak przedtem samemu oswoić się filmem oraz zorientować się w preferencjach dziewczęcia (filmowych, bo innych zakładam, że się wcześniej zorientowało w celu uniknięcia rozczarowania), aby się nie okazało, kto u kogo będzie szukał otuchy. 



Michał Smętek