Od dzisiaj w kinach "Jack Ryan. Teoria chaosu", czyli szpiegowskie kino luźno oparte na prozie zmarłego Toma Clancy'ego. Zapraszamy do naszej recenzji.
Proza niedawno zmarłego Toma Clancy’ego doczekała się już kilku filmowych adaptacji. Do tej pory były to mniej lub bardziej wierne ekranizacje jego powieści. Najnowszy obraz bazujący na jego prozie, "Jack Ryan. Teoria chaosu", jest jednakże bardziej inspirowany postacią tytułowego bohatera (a w zasadzie dwóch, bo tyleż w niej Jacka Ryana seniora, co noszącego to samo imię jego syna), niż próbą przeniesienia na ekran dorobku amerykańskiego pisarza.
![]() |
©Paramount Pictures |
Fabuła prezentuje się klasycznie: po raz kolejny naprzeciw siebie stają dwa mocarstwa (USA i Rosja), a powstrzymanie konfliktu spoczywa głównie na barkach niezaznajomionego z pracą w terenie agenta. W odróżnieniu od zimnowojennych scenariuszy zagrożenie nie ma natury militarnej, a terrorystyczno-ekonomiczne. Intryga, co prawda niezbyt wiarygodna, ale w swych ramach jest spójna, doprowadza bohatera moskiewskiego oligarchy, a niezbędne informacje znajdują się w świetnie pilnowanym wieżowcu. Sytuację dodatkowo komplikuje niespodziewany przyjazd życiowej partnerki Ryana.
W filmie wyraźne są inspiracje klasycznym thrillerem szpiegowskim, w którym równie ważna jak akcja, jest sama intryga. Nie obyło się rzecz jasna bez scen pościgów czy walk, ale nie stanowią one sedna obrazu, a w dodatku – jak na dzisiejszą modę – nie kipią od efektów specjalnych i widowiskowych ujęć; co oczywiście nie oznacza, że takowych nie ma. Efekt jest satysfakcjonujący: fabuła trzyma w napięciu, a akcenty są równomiernie rozłożone. Nie zabrakło co prawda łopotu gwiaździstego sztandaru, kilku scenariuszowych wpadek, scen z gatunku nieprawdopodobnych, czy "podrasowania" głównego bohatera, ale pod tym kątem i tak "Jack Ryan. Teoria chaosu" odbiega in plus od większości hollywoodzkich produkcji.
![]() |
©Paramount Pictures |
Wypada również poświęcić nieco miejsca postaci głównego bohatera. Jak już wyżej zostało wspomniane, niewiele w filmowym protagoniście pozostało z postaci wykreowanej przez Clancy’ego – nazwisko, praca w wywiadzie jako analityk (chociaż domena ekonomiczna to raczej działka jego powieściowego syna), partnerka (bo jeszcze nie żona) o imieniu Cathy. Spokojnie można na to przymknąć oko, bo z założenia film nie miał być wierną ekranizacją; zresztą wykorzystanie Ryana, tak jak i prozy Clancy’ego, wydaje się być pretekstowe: zapewne wystarczyłaby zmiana imienia, by mało kto się orientował do czego nawiązują twórcy.
Skoro jednak na taki krok się zdecydowali, to wypada tę decyzję ocenić; chociażby w kontekście innych filmowych kreacji. Tutaj niestety już tak różowo nie jest: Chrisowi Pine’owi daleko do charyzmy Harrisona Forda, czy nawet Aleca Baldwina, tworząc postać poprawną, ale mało wyrazistą – podobnie jak miało to miejsce w przypadku kapitana Kirka ze "Star Trek: W ciemność". W filmie występują też aktorzy o znacznie głośniejszych nazwiskach (Keira Knightley, Kevin Costner), ale pełnią w nim role uzupełniające. Od nich w pamięć zapada bardziej Kenneth Branagh, który występuje w dwojakiej roli: zarówno głównego szwarccharakteru, jak i reżysera.
![]() |
©Paramount Pictures |
Nie oszukujmy się, "Jack Ryan. Teoria chaosu" to film jakich wiele i nie należy się po nim spodziewać nie wiadomo jakich doznań. Niemniej w swojej klasie prezentuje się co najmniej dobrze. Umiarkowany patos oraz odrobina humoru komponują się z nienastawioną na efekty specjalne fabułą, co powinno trafić w gusta przede wszystkim widzów preferujących nieco starsze kino akcji.
Tymoteusz Wronka