Już od piątku w kinach superprodukcja fantasy zatytułowana "47 roninów", w której główną rolę gra Keanu Reeves. Czy połączenie klimatów feudalnej Japonii z fantastyką się udało? Zapraszamy do naszej recenzji!
Na początku XVIII wieku w Japonii miały miejsce wydarzenia, które na zawsze zostały w pamięci mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni: czterdziestu siedmiu roninów dokonało krwawej zemsty za śmierć swojego pana. Łamiąc prawo zostali skazani na śmierć, ale też docenieni za dotrzymanie kodeksu wojownika. Historia ta stała się kanwą, a w zasadzie luźną inspiracją, dla filmu "47 roninów". Carl Rinsch na spółkę ze scenarzystami wywrócił opowieść do góry nogami i stworzył równie widowiskowego, co bezbarwnego blockbustera.
![]() |
©UIP |
Hollywoodzka metoda na opowiedzenie legendy czy adaptacji wydaje się już od jakiegoś czasu niezmienna, a można ją scharakteryzować trzema przysłówkami: więcej, szybciej, bardziej. Dotyczy to przede wszystkim warstwy wizualnej, gdzie wspaniałe plenery (nawet jeśli miejscami nie do końca japońskie) i scenografie przeplatają się z fantastycznymi efektami specjalnymi i widowiskowymi scenami walki. Opakowanie jest więc piękne, chociaż nienowatorskie – wszystko gdzieś już było, niejednokrotnie pokazane lepiej. Niemniej ten aspekt "47 roninów" stoi na wysokim poziomie i nie powinien dawać powodów do narzekań malkontentom. Gorzej, że o fabule filmu tego już powiedzieć nie można.
Tak naprawdę oryginalna historia posłużyła tylko jako pretekst; zostały z niej imiona i nazwy własne i ogólny zarys fabularny dotyczący zemsty. Inwencja scenarzystów przejawia się przede wszystkim poprzez dodanie licznych elementów fantastycznych: mitycznych istot, wiedźmy władającą potężną magią czy wreszcie demonów, które wychowały jednego z głównych bohaterów. Próby rozbudowania wątków pobocznych niezbyt się sprawdzają, a wprowadzenie wątku romantycznego (nie mogło go wszakże zabraknąć) jeszcze bardziej rozwadnia narrację. Reżyser starał się nadać całości ramy przypowieści zakończonej morałem, ale mimo narracyjnego wstępu i zakończenia, nie udało mu się spiąć filmu zgrabną klamrą. Nie udało się też tak przyciąć materiału, by opowieść stała się atrakcyjna i dynamiczna.
![]() |
©UIP |
Gwiazdą filmu miał być niewątpliwie Keanu Reeves; i z pewnością niejedną osobę przyciągnie przed ekrany. Jednakże zarówno sama rola (specjalnie dodana w stosunku do oryginalnej wersji historii), jak i pasująca do niej mina wiecznego cierpiętnika, nie wywołują większych emocji u widza. Ot, kolejny po Tomie Cruisie czy Hugh Jackmanie aktor o (w tym przypadku względnie) kaukazoidalnych rysach twarzy, który został na siłę wrzucony w azjatyckie realia chyba głównie po to, by amerykański czy europejski widz odnalazł coś znajomego w obcej dla niego scenografii. Na tle nijakiego Reevesa na aktora pierwszego formatu wyrasta Hiroyuki Sanada wcielający się w przywódcę pozbawionych pana samurajów: charyzmatyczny i twardy kradnie film znacznie słynniejszemu koledze po fachu.
Inna sprawa, że większej konkurencji nie ma, bo pozostali przedstawiciele obsady stanowią jedynie zlewające się ze sobą tło: chociaż roninów jest aż czterdziestu siedmiu, to zaledwie kilku odrobinę się wyróżnia z bezbarwnego tłumu. Natomiast postaci Bad Guyów są jednowymiarowe i przerysowane; szczególnie dotyczy to wyegzaltowanej wiedźmy granej przez znaną z "Pacific Rim" Rinko Kikuchi. Druga rola kobieca (Kô Shibasaki jako dama w opresji), tym razem z jasnej strony mocy, również nie robi wrażenia. A Rick Genest, czyli straszący z każdego plakatu Zombie Boy? Cóż, nie będzie wielkim spoilerem stwierdzenie, że znacznie więcej czasu poświęcił na pozowanie do filmowych fotosów niż na przygotowanie do swojego pięciosekundowego występu w samym obrazie.
![]() |
©UIP |
Najnowsza wersja opowieści o 47 roninach z Ako daleka jest od realiów historycznych, a do tego obarczona jest większością wad i zalet kasowych produkcji zza oceanu. W tym konkretnym przypadku dominują te pierwsze, szczególnie na polu fabuły i sposobu prowadzenia narracji. Zastosowane rozwiązania dramatyzm historii przemieniają w mdły patos z płaskim finałem. Filmu nie są w stanie pociągnąć również (poza nielicznymi wyjątkami) przeciętne kreacje aktorskie, a na produkcję bazującą wyłącznie na widowisku z akcji zbyt wiele czasu zajmuje wprowadzenie i różnorakie przestoje fabularne. Ten brak zdecydowania, stanięcie w rozkroku między dwoma konwencjami, odbija się negatywnie na odbiorze "47 roninów" i sprawia – razem z pozostałymi elementami – że mamy do czynienia z kinem co najwyżej przeciętnym, chociaż niewątpliwie ładnym wizualnie.
Tymoteusz Wronka