25.10.2013

[recenzja] Widzieliśmy "Grę Endera". Nie zawodzi!

Już 31 października do kin wejdzie długo wyczekiwana ekranizacja słynnej powieści science-fiction zatytułowanej "Gra Endera". Zapraszamy do naszej recenzji przedpremierowej.

Dlaczego baliśmy się ekranizacji "Gry Endera"? Na podstawie współczesnego młodzieżowego kina rozrywkowego, mogliśmy się spodziewać spłycenia i skrócenia fabuły, dorzucenia długich i nieistotnych dla historii scen akcji, przeładowania efektami specjalnymi, nadmiaru bohaterów i wątków. Największą zaletą powieści były wątki psychologiczne. Te w wytworach Hollywood notorycznie spychane są na dalszy plan przez widowiskowe sekwencje fizycznych starć, które zresztą także pełniły konkretną rolę w rozwoju fabuły "Gry Endera". Gdyby wytrącić je z kontekstu osobistych problemów głównego bohatera, uzyskalibyśmy film przypominający relację z mistrzostw kosmosu w Quidditcha. Na szczęście Gavin Hood poszedł inną drogą, tworząc ekranizację niepozbawioną wad, ale zasadniczo satysfakcjonującą i wierną duchowi oryginału.

©MonolithFilms

Fabuła, wbrew pozorom nie różni się istotnie od tego, co znajduje się w książce. Kilkadziesiąt lat temu obca rasa owadzich kosmitów zaatakowała Ziemię. Ludzkości cudem udało się przetrwać, ale kolejny atak wydaje się nieunikniony. Najzdolniejsze dzieci z całego świata trafiają do znajdującej się na orbicie planetarnej szkoły, w której zamienia się ich w przyszłych żołnierzy i dowódców, zdolnych sprostać niezwykłemu wyzwaniu walki z obcymi. Kluczową rolę w szkoleniu odgrywają fizyczne i wirtualne gry wojenne. Nastoletni, drobny Ender (Asa Butterfield), ostatnia nadzieja ludzkości, musi szybko dojrzeć do funkcji dowodzącego. Chłopiec jest geniuszem, ale wcześniej byli nimi także jego starszy brat i siostra, zdyskwalifikowani ze względu na nadmiar agresji oraz zbytnią łagodność. Pułkownik Graff (Harrison Ford) stara się przede wszystkim zapanować nad charakterem podopiecznego,przygotowując go do misji i otaczających go dzieci, którzy w przyszłość mają stać się jego podwładnymi. Cel uświęca środki: Graff w zasadzie maltretuje wychowanka, szybko stawiając przed nim kolejne, obciążające psychicznie wyzwania.

Pamiętacie "Harry’ego Pottera"? To być może oburzające porównanie nasuwa się samo: chłopiec – nadzieja ludzkości, niezwykła szkoła, zagrożenie powrotem wielkiego zła. Nie ulega zresztą wątpliwości, że ekranizacja "Gry Endera" adresowana jest do podobnej nastoletniej publiczności i została nieco ugrzeczniona w porównaniu do książki. Przywołuję to zestawienie po to, aby uwidocznić specyfikę filmu Hooda. Harry mógł zasadniczo zaufać figurze ojca-autorytetu. Dumbledore wychowując go na przeciwnika mrocznych sił, czynił go jednocześnie dobrym człowiekiem. Sytuacja Endera jest zdecydowanie inna: od początku zdajemy sobie sprawę, że armia potrzebuje go w konkretnym celu, że świadomie manipuluje jego emocjami i relacjami z towarzyszami. Harry musi opanować własne wady, aby dopasować się do słusznych wzorców promowanych przez instytucję. Ender podlega ogromnym presjom, mającym uczynić z niego skuteczną broń. Oglądając "Grę Endera" zadajemy sobie pytania nie tylko o to, czy bohater ulegnie odpowiedniej psychicznej przemianie, ale także o ostateczną moralność metod i skutków tej transformacji. Czyni to z ekranizacji powieści Orsona Scotta Carda dzieło nieco ambitniejsze i bardziej interesujące.

©MonolithFilms

Względne powodzenie filmowej "Gry Endera" wynika właśnie z koncentracji na tym jednym wątku. Ortodoksyjni wielbiciele książki mogą załamywać ręce nad zupełnym wycięciem np. politycznego zaangażowania rodzeństwa Endera. Poniekąd zgodzę się, że film mógłby być nieco dłuższy – trwa mniej niż dwie godziny, więc dodatkowe 30 minut raczej by mu nie zaszkodziło. Osobiście jednak przeznaczyłbym je na przedłużenie sekwencji gier wojennych, które można by mocniej osadzić w kontekście rozwoju osobistego Endera.

Hood mógł podjąć próbę pełnej ekranizacji "Gry Endera" – i niemal na pewno poległby, z konieczności skacząc od wątku do wątku, przytłoczony sekwencjami snów, kosmicznego Quidditcha, liczbą bohaterów. Zamiast tego zdecydował się na ostrą selekcję, wybierając sceny najistotniejsze z punktu widzenia psychologii głównego bohatera. Dzięki temu udało mu się opowiedzieć interesującą historię, która choć miejscami razi skrótami, zasadniczo trzyma się kupy.

Książkowa "Gra Endera" pod pewnymi względami się zestarzała. Obawiam się, że część widzów może odstraszyć sam koncept kosmicznej szkoły bojowej, w której dzieci zostają generałami w wojnie o dalsze losy ludzkości, uprawiając bajeranckie sporty w stanie nieważkości. Paradoksalnie zmiany poczynione w ekranizacji – postarzenie bohaterów i odmłodzenie targetu – czyni ten nieco naiwny pomysł łatwiejszym do strawienia. Możemy się tylko domyślać, jak bardzo nierealnie wyglądałaby współcześnie historia wirtualnej ziemskiej polityki, zdominowanej przez dwójkę dzieciaków: osobiście uważam, że jego pominięcie ułatwia w miarę poważny odbiór filmu. Innym wątkiem, który nieco się już zestarzał, są owadzi kosmici, którzy na przestrzeni czasu pojawili się w licznych powieściach czy grach, przez co specyfika umysłowości ich gatunku nie będzie dla większości współczesnych widzów specjalnym zaskoczeniem.

©MonolithFilms

Pewnym problemem, związanym z długością filmu, jest osłabienie wrażenia, jakie wywierały w powieści najważniejsze zwroty fabularne. Książka pozwalała nam się przyzwyczaić do jednego stanu rzeczy, aby potem zaszokować prawdą na temat wydarzeń. W ekranizacji udało się to chyba w mniejszym stopniu, choć o skuteczność tych ekspozycji należałoby zapytać osoby nie znające książkowego pierwowzoru. Tak czy inaczej, szczególnie w drugiej połowie, wydarzenia toczą się nieco zbyt szybko.

"Gra Endera" pod względem technicznym nie zawodzi. Efekty specjalne stanowią przyjemne dla oka tło akcji, a bitwy kosmiczne są bardzo satysfakcjonujące. 

Chciałbym oglądać więcej takich filmów. Nie chodzi mi nawet o jakość: "Gra Endera" nie jest dziełem wybitnym i można wysunąć wobec produkcji sporo zastrzeżeń. Trzeba jednak przyznać, że jest to adresowany do szerokiej i w szczególności młodszej publiczności film SF, który stara się podjąć nieco poważniejszy temat. Duża zasługa w tym, że reżyser nie epatuje efektami specjalnymi. "Avatar", przełomowy pod względem technicznym, był fabularną wydmuszką i ślepym zaułkiem kina rozumianego jako medium opowiadania historii. "Gra Endera" wyłamuje się z tego zgubnego trendu i choćby dlatego zasługuje na uwagę.



Michał Smoleń