9.08.2013

[recenzja] Martwi policjanci kontra demony

Od dzisiaj w kinach kolejny letni blockbuster - "R.I.P.D.". Jak się prezentują policjanci pracujący w departamencie dla umarlaków? Zapraszamy do naszej recenzji.

Ach, ten Boston. Jak nie rabunki i napady, to samozwańczy Święci. W kategorii miast, których mieszkańcy mają najbardziej przerąbane, Boston ustępuje chyba tylko Gotham City, ewentualnie Los Angeles, jeśli wliczać do rankingu inwazje kosmitów. Problemy Bostonu zawsze były jednak bardziej... przyziemne. Aż do teraz.

©Universal Pictures

Jeśli jeszcze nie orientujecie się, o co mniej więcej chodzi w "R.I.P.D.", to już nakreślam. Pewien glina (Nick, a w tej roli Ryan 'spierniczyłem-Deadpoola-i-Hala-Jordana' Reynolds) niechcący pakuje się w kłopoty przez to, że zbyt mocno martwi się o finanse (dla usprawiedliwienia – nie tylko swoje). Zanim zdoła coś przedsięwziąć, dostaje kulkę w łeb i ginie. Zamiast jednak trafić tam, gdzie jego miejsce (a nowi przełożeni Nicka dość dobitnie sugerują, że lokacja ta winna zawierać hurtową ilość wideł i wiecznego cierpienia), zostaje przydzielony do specjalnej, "pośmiertnej" jednostki policyjnej, mającej na celu tropienie dusz zbyt mocno trzymających się powłoki cielesnej. Nowy członek R.I.P.D. ma oczywiście chytry plan skomunikowania się z wdową po nim samym, który – jak łatwo się domyślić – szybko spala na panewce. Ów proces spalania przyspiesza dodatkowo partner Nicka, mający dość staromodny, ale skuteczny sposób podchodzenia do poza-życiowych problemów. Głównie do nich strzela.

Potem na ekran wjeżdża główna intryga, prosta jak konstrukcja cepa, a ponadto zawierająca coś, bez czego firmy oparte na komiksach nie mogą się ostatnio obejść. Chodzi rzecz jasna o słup światła bijący w niebo. Jest też sporo siekaniny, szare wiry, chaos, uciekające kapelusza i laska w białych kozaczkach. Chociaż to nie ona jest najlepszą szprychą na ekranie.

Napiszę bez słodzenia: "R.I.P.D." to klasyczny do bólu, letni blockbuster. Konstrukcyjnie i pod względem scenariusza jest tak podobny do "Facetów w czerni", że gdyby główny bohater był czarny, to można by się było pomylić. Identyczne jest również poczucie humoru twórców, choć muszę przyznać, że akurat w tym wypadku filmowi należy się kciuk w górę. Patent sekretnej tożsamości, pomimo prostoty, wykorzystywany jest z głową i niemal zawsze śmieszy.

©Universal Pictures

Nie rozwodząc się zanadto – "Rest In Peace Departament" (taki jest bowiem pełny i oryginalny tytuł filmu) to porządna, rzemieślnicza robota i Nissan Almera tegorocznego kontyngentu letnich hitów kinowych. Za cenę biletu zaoferuje Wam umiarkowanie interesującą jazdę i kilka klasycznych, sprawdzonych rozwiązań; nie spodziewajcie się jednak, że kopnie Was w tyłek i wpompuje w Was galon adrenaliny. Ponadto, prostota historii i dowcip czynią ten film odpowiednim dla nieco młodszych widzów, choć Ci z nich, którzy widzieli już "Pacific Rim", zapewne i tak będą kręcić nosami.

Przejdźcie się, jeśli nie macie nic ciekawszego do roboty, a w Waszym miejscu zamieszkania króluje fala upałów. To niezły pretekst, żeby posiedzieć dwie godziny w klimatyzowanej sali i wciągnąć trochę popcornu.



Piotr Brewczyński