14.08.2013

[recenzja] "Elizjum", czyli dopakowany "Dystrykt 9"

Już od piątku oficjalnie w kinach pojawi się najnowszy film science-fiction twórcy słynnego "Dystryktu 9". Czy "Elizjum" dorównuje świetnemu debiutowi Neilla Blomkampa? Zapraszamy do naszej recenzji.

No dobra. Blomkampowi, a może raczej jego fanom (a jest to dość liczna grupa zważywszy na fakt, że jak do tej pory wyreżyserował on tylko jeden film pełnometrażowy), trzeba przyznać, że potrafią zrobić niezły hype. O "Elizjum" było głośno od pierwszych chwil, kiedy tylko okazało się, że twórca "Dystryktu 9" robi nowy film. Nie przeczę, że samemu trochę się nakręciłem. "Dystrykt 9" nie zrobił na mnie może takiego wrażenia, jak na niektórych moich znajomych, ale w rozmowach z nimi bez wahania przyznawałem, że był to film oryginalny.

Zwiastuny zapowiadały coś epickiego, można powiedzieć, że nawet na skalę "Avatara". Największe wrażenie robił niewątpliwie sam pierścień Elizjum – unoszące się w przestrzeni kosmicznej giga-miasto, w którym, niczym w mitycznym raju, mieli żyć sobie Ci mieszkańcy zdewastowanej Ziemi, których było na to stać. Do tego dochodził oczywiście główny bohater w egzoszkielecie, napierniczający z jakiejś pukawki do niezliczonych przeciwników. Jeśli dodać do tego spójną fabułę... Cóż – to faktycznie zapowiadało sukces na miarę "Dystryktu 9".

©SonyPictures

Jednak, jak to mówią, shit happens. "Elizjum" okazało się bowiem dokładnie tym, co pokazywał zwiastun: dość chaotyczną strzelaniną z miastem na orbicie w tle, opartą na schemacie "zabili go i uciekł".

Najgorszą wadą "Elizjum" jest powtarzalność schematów. ZNOWU mamy bohatera, który nie ma nic do stracenia, ZNOWU działającego w slumsach i ZNOWU skazanego wyłącznie na siebie i kilku szemranych współpracowników. Przeciwko niemu ZNOWU występuje nie tylko gałąź rządowa (tu w postaci zdeterminowanej – i najwyraźniej mocno szurniętej – Jessici Delacourt aka Jodie Foster), ale także banda zbzikowanych mieszkańców powierzchni planety. W tym ostatnim przypadku co prawda obie "frakcje" są ze sobą połączone, ale i tak analogia jest aż nadto widoczna.

Ponadto, warto wskazać, że samo "Elizjum" ukazywane jest w filmie równie rzadko, co statek obcych w "Dystrykcie 9", stanowiąc bardziej tło zdarzeń niż faktyczny ich element. Ok – tu może trochę nie fair traktuję końcówkę nowego filmu Blomkampa, ale... analogia i tak dalej, i tak dalej.

©SonyPictures

Nie wiem, czy w moim przypadku "Elizjum" padło ofiarą syndromu zbyt wielkich oczekiwań, czy po prostu miałem nadzieję na chociaż trochę bardziej nowatorską fabułę. Prawda jest taka, że – pomimo faktu, że w kinie bawiłem się stosunkowo nieźle (do gustu mocno przypadła mi na przykład postać walniętego najemnika Krugera), to wyszedłem z niego niedopieszczony i z uczuciem bycia oszukanym. Praktycznie rzecz biorąc, obejrzałem powtórkę "Dystryktu 9" z lekko zmienioną fabułą i kilkoma dodatkowymi elementami. Mógłbym nawet posunąć się do twierdzenia, że "Elizjum" wydaje się być tym, co Blomkamp od początku chciał zrobić, ale – z racji na mniejszy budżet – zadowolił się "Dystryktem".

"Elizjum" miało być – według niektórych – najlepszym filmem SF roku. W mojej opinii z tej roli z łatwością wybija je "Niepamięć", pomimo łyżki dziegciu w postaci Olgi Kurylenko. Nowy film Blomkampa to efektowny odgrzewaniec – możliwy do strawienia z pewną dawką przyjemności, ale jednak nie dający pełni wrażeń po tym, jak jadło się świeżą potrawę. To, co mogę poradzić, to wyjście do kina z neutralnym nastawieniem na pełne efektów specjalnych widowisko z dość obfitym wachlarzem wątków. Wtedy nikt nie powinien być zawiedziony.



Piotr Brewczyński