Już 31 maja do polskich kin wchodzi długo oczekiwany film w reżyserii J.J. Abramsa - "W ciemność. Star Trek". Zapraszamy do naszej recenzji!
Cztery lata temu Kirk i Spock ratowali świat przed zagładą. Teraz nie muszą już tego robić i mają więcej czasu, aby się sprzeczać, tracić to, co dla nich ważne, oraz popełniać błędy. Dodajmy do tego Benedicta Cumberbatcha, a otrzymamy film, w którym bohaterowie są ważniejsi od efektów specjalnych. I bardzo dobrze!
"W ciemność. Star Trek" rozpoczyna się nie od jednego, lecz kilku mocnych uderzeń. Najpierw James Kirk staje przed wyborem: czy poświęcić jednego z członków załogi, czy raczej złamać Pierwszą Dyrektywę? Konsekwencje tej decyzji każą kapitanowi zwątpić w to, czy kiedykolwiek nadawał się do kierowania statkiem USS Enterprise. W tym samym czasie pierwszy oficer Spock zadaje sobie pytanie, dokąd może go doprowadzić bezwzględne przestrzeganie reguł, a główny czarny charakter przy pięknej fortepianowej muzyce Michaela Giacchino doprowadza do katastrofy w futurystycznym Londynie.
Poprzednia część zaczynała się dość podobnie: od paru dłuższych scen pokazujących najważniejszych bohaterów. Niestety w pewnym momencie (gdyby to był komiks, w kadrze pojawiłoby się słowo "wtem!") scenarzyści nakazali Kirkowi i Spockowi ratować Ziemię. Zacny to cel, ale raczej dla ostatniej niż dla pierwszej części cyklu. Na szczęście teraz wydarzenia aż do końca są skupione na głównych postaciach – i dobrze, bo to ich życie, śmierć, złośliwości, żarty, spory i decyzje są najbardziej interesującym składnikiem całego cyklu. Zwłaszcza kontrast instynktów Kirka oraz logiki Spocka sprawdza się równie dobrze jak w "Star Treku" z 2009 roku. Szkoda jedynie, że gdy pół-Wolkanin bardzo wyraźnie uczy się emocji, to u kapitana USS Enterprise znacznie trudniej doszukać się rosnącego szacunku dla chłodnego rozumowania. Relacje między tymi bohaterami byłyby ciekawsze, gdyby Kirk uczył się od Spocka tyle samo co Spock od niego. Chciałoby się też, aby film lepiej sobie radził z testem Bechdel, co powinno być tym łatwiejsze, że zdolności do kreowania wyrazistych postaci drugoplanowych nie można Abramsowi i jego ekipie odmówić.
A fabuła? Pędzi z prędkością nadprzestrzenną. Nie minie wiele czasu, nim Kirk i Spock rzucą się w pościg za złoczyńcą, po czym czekają nas podróże międzygwiezdne, walki wręcz, wybuchy i strzelaniny. Nie zabraknie też gwałtownych zwrotów akcji. Pod tym względem "W ciemność. Star Trek" nie różni się od poprzednika. Nie ma natomiast sensu oczekiwać skomplikowanych rozważań ideowych ani złożonych problemów etycznych, za którymi tęsknią fani oryginalnego serialu. To po prostu nie ta konwencja.
Nie brakuje niespójności fabularnych, skądinąd trafnie wypunktowanych (uwaga, spoilery) np. na blogu io9, ale warto przygotować długie i mocne kołki do zawieszania niewiary, aby nie tracić radości z oglądania świetnych scen akcji. Już samo otwarcie filmu, kiedy to Kirk i Bones uciekają przed mieszkańcami planety, na której za chwilę ma wybuchnąć wulkan, pokazuje, że J.J. Abrams bardzo dobrze zna reżyserskie rzemiosło. Z kolei sceny prowadzące do wspomnianej już katastrofy londyńskiej dowodzą zdolności Amerykanina do grania na bardziej czułych strunach. Co prawda Abramsowi zdarza się też przesadzić z patosem, ale takich chwil w filmie nie ma wiele. Oko cieszą również efekty specjalne – zrobione bardzo sprawnie, niekiedy z perełkami takimi jak pościg statków kosmicznych w nadprzestrzeni.
Wciąż jednak najważniejsi są bohaterowie. Od nich zacząłem i na nich skończę. Chris Pine i Zachary Quinto ponownie błyszczą w głównych rolach, trudno też nie docenić charyzmy Benedicta Cumberbatcha. Otrzymuje on – jak na film akcji – sporo czasu na pokazanie swojego kunsztu aktorskiego. Kluczowy antagonista nowego "Star Treka" bywa przez to i zimny, i smutny, i wściekły, a za każdym razem: przekonujący. Żałuję tylko, że nie ma wiele wspólnego z Kirkiem, nie wspominając o Spocku. Film próbuje sygnalizować podobieństwa, w końcu jednak czarny charakter okazuje się odległy od obu najważniejszych oficerów USS Enterprise. A jak pokazuje przykład Luke’a Skywalkera i Dartha Vadera, najciekawsza relacja między protagonistą i antagonistą powstaje wtedy, gdy są oni do siebie bardzo podobni.
Cóż, można to przeżyć, skoro nowy "Star Trek" – ogólnie mówiąc – idzie tą samą drogą co "Avengers". Żywą akcję łączy ze zmyślnie skontrastowanymi bohaterami, których działania i dialogi oglądałem z dużą przyjemnością. Nie jest to może film moich marzeń, ale i tak z chęcią pójdę do kina na część trzecią.
Staszek Krawczyk