Trzeba wam wiedzieć, że superbohaterowie to strasznie zajęci ludzie... a czasami nie-ludzie i nad ludzie. No dużo obowiązków mają. Ratowanie świata i takie tam. Stąd całkowicie zrozumiałem i absolutnie do wybaczenia jest małe spóźnienie na premierę filmu, choćby i o nich samych.
Tym bardziej, że zanim pojawiły się gwiazdy, wrażenie robiło coś innego – kolejka do wejścia. Symbolicznie, tak jak "Avengersi" pobili rekord otwarcia, tak ilość chętnych do obejrzenia jednego z pierwszych pokazów przewyższyła liczbę fanów Harry’ego Pottera, zgromadzonych przed tą samą salą przy okazji wejścia do kin ostatniej odsłony serii. Tłum przerzedził się dopiero, gdy na trzech małych scenach pojawili się Oni.
Kapitan Ameryka, Thor i Iron Man. Pierwszy, jak na pierwszego spośród herosów i symbol ojczyzny Coca-Coli przystało, wyjątkowo chętnie pozował do zdjęć z najmłodszymi, przybijał piątki i eksponował swoją niezwykłą tarczę. Bóg piorunów cieszył się popularnością zarówno młodszej, jak i starszej części widowni (ach te blond włosy), wywijając przy tym potężnym Mjolnirem, ale i tak nie miał szans w starciu z Tonym Starkiem aka Iron Manem.
Blaszany mściciel był dosłownie oblegany przez tłum. Wśród tych, którzy chcieli zrobić sobie fotkę z "milionerem, playboyem, geniuszem, filantropem" były dzieci, staruszki, młode dziewczęta (co wyraźnie podobało się herosowi), a nawet uznani dziennikarze sportowi (np. ten, który na jednym ze zdjęć w fotorelacji zasłonił sobie twarz dłonią).
To jednak był wstęp, a co bardziej cwani (tak, w tym ja) szybko nacieszyli się widokiem trzech spośród Avengersów i czym prędzej udali się w kierunku wejścia na salę, unikając w ten sposób stania w kolejce rodem z hipermarketu na dzień przed świętami.
Z gracją godną Spider-Mana (innego herosa z uniwersum Marvela, który jednak w "Avengersach" się nie pojawił; aczkolwiek w komiksach trzyma sztamę z Iron Manem) pochwyciłem popcorn i colę (darmo dawali!) i zająłem całkiem niezłe miejsce w środkowym rzędzie. Jeszcze trzeba było tylko wysłuchać nieco irytującego na dłuższą metę prowadzącego, pokląć pod nosem na tłoczących się przy wejściu spóźnialskich i obejrzeć dwa zwiastuny (nowe wersje, nie takie z internetu) – do "Meridy Walczacej" i "Frankenweeniego".
No i wreszcie film. Oceniać szczegółowo nie będę, od tego była recenzja, z którą się w dużym stopniu zgadzam. W skrócie – lepiej się nie dało. Co ciekawe, w trakcie pokazu co najmniej kilkukrotnie rozlegały się spontaniczne brawa, na koniec zaś film nagrodzoną dłuższą owacją (pierwszy raz się z tym spotkałem, zazwyczaj widownia reaguje chłodno).
A jak wrażenia z IMAXa? Cóż, bez rewelacji. To znaczy, film jest bardzo efektowny, 3D przydaje się zwłaszcza w scenach walk, ale nie jest tak, że podczas seansu myślicie sobie: "Wow, ale super efekty, dobrze, że poszedłem do IMAXa" – wręcz przeciwnie, nie zwraca się na to uwagi. Także na sam warto, trzeba, musicie iść, ale już IMAXa nie polecam, nie widząc w tym większego sensu.
Acha, a na koniec spostrzeżenie – czy ludzie naprawdę nie zorientowali się, że jeżeli po zakończeniu filmu na sali wciąż jest ciemno, to znaczy, że będą jeszcze jakieś sceny? Cóż, najwidoczniej nie. Połowa sali wyszła, zanim napisy zdążyły się przewinąć, a naszym oczom ukazał się dodatkowy smaczek.
Marcin Zwierzchowski