W kinach możemy oglądać nowy film katastroficzny zatytułowany "Epicentrum". Czy warto zobaczyć całość? Zapraszamy do naszej recenzji.
Jest coś takiego w filmach katastroficznych, że po prostu nie mogę im się oprzeć. Być może to to, że – w odróżnieniu od horrorów – tego typu produkcje mocniej przemawiają do mojej wewnętrznej małpy, głębiej wierzącej w możliwość nadejścia trzęsienia ziemi (nawet o zasięgu ogólnoświatowym) niż w to, że z lustra wyskoczy na nią Krwawa Mary… Z drugiej strony – może to po prostu fakt, że katastrofiki zapewniają mi prawie równie mocne wrażenia co najmroczniejsze screamery, a jednocześnie nie sprawiają, że wyprawa w środku nocy po coś do picia nie staje się dla mnie niemożliwa przez okres około tygodnia. Tak czy owak – lubię tego typu kino, nawet jeśli na milę pachnie przegiętym CGI.
"Epicentrum" to jeden z takich przypadków. Ktoś w Hollywood zorientował się, że "Twister" może już kupić sobie własne piwo (przynajmniej w Europie), a o powodzi niedawno było (choćby w "Niemożliwym"). W związku z tym zebrał kilku stosunkowo mało znanych aktorów, wsadził ich do czołgu pozbawionego siły ognia, a następnie wysłał w środek wygenerowanej komputerowo rozpierduchy. Co zaskakujące – nawet nieźle mu to wyszło.
![]() |
©Warner Bros. |
"Epicentrum" nie jest oczywiście kinem zbytnio ambitnym. Jasne, spotkamy tam kilka osób, którym natura wymierza karmicznego klapsa (zazwyczaj łamiąc im przy tym kręgosłup), ale generalnie to krótka, zwarta opowieść o z góry przegranej walce człowieka z żywiołem i spektakularna lekcja pokory dla opornych. Lekcja owa pozbawiona jest przy tym zbędnego, nachalnego moralizatorstwa – twórcy pozwalają widzowi wyciągnąć własne wnioski, choćby sprowadzały się one do potwierdzenia znanej zasady "głupi ma zawsze szczęście".
Co jeszcze? Brak typowych dla filmów katastroficznych bzdur z patriotyzmem w roli głównej. Nie dostajemy wglądu w Centrum Zarządzania Kryzysowego; nie wiemy, co dzieje się na pokładzie AirForce One; a najwyżej postawioną osobą publiczną stawiającą czoła kataklizmowi jest dyrektor miejscowej szkoły, który nie do końca radzi sobie nawet z własnymi dziećmi. Takie podejście do tematu zbliża widza do bohaterów, jednocześnie oczyszczając film ze zbędnych wątków. Gdyby ktoś wręczał nagrody za nieprzegadane filmy, "Epicentrum" byłoby moim tegorocznym faworytem.
![]() |
©Warner Bros. |
I w zasadzie tyle – krótki, zwarty i warty poświęcenia uwagi film akcji, który być może nie jest konkurencją dla "Strażników Galaktyki", ale już dla całej reszty tego, co obecnie jest w kinach - jak najbardziej (zobaczymy jeszcze, jak będzie z "Lucy"). "Epicentrum" to dobry pomysł na relaksujący wieczór w tygodniu, zwłaszcza jeśli mieszkacie w Warszawie – mi nie było dane widzieć filmu w 4DX, ale jestem przekonany, że ze wszystkimi tymi bajerami może urwać Wam głowę przy tyłku.
Piotr Brewczyński