Dzięki uprzejmości Warner Bros. Entertainment Polska byliśmy na pokazie specjalnego footege do dwóch filmów, które mają szanse stać się jednymi z najważniejszych premier 2014 r. w filmie fantastycznym. W ramach prezentacji pokazano około 30-minutowe fragmenty „Godzilli” oraz „Na skraju jutra”.
Godzilla
„Najsłynniejszy potwór świata powraca” – te słowa w przypadku Godzilli słyszeliśmy już niejednokrotnie, chociażby w 1998 r., kiedy za sprawą Rolanda Emmericha gadopodobny olbrzym zajął się demolką Nowego Jorku. Kilkanaście lat później – już w nowej historii – potwór powraca: jeszcze większy, jeszcze groźniejszy i jeszcze bardziej tajemniczy.
Nazwisko reżysera „Pojutrze” przywołane zostało nieprzypadkowo. Znany jest przecież przede wszystkim jako twórca filmów katastroficznych, a nowa „Godzilla” w reżyserii Garetha Edwardsa jawi się właśnie jako przedstawiciel tego kinowego nurtu. Oczywiście kilkanaście minut z pokazu to za mało by w pełni wyrokować na ten temat, ale sugestywne obrazy ruin, pożarów i tsunami zapowiadają nie lada atrakcje.
Samej Godzilli – podobnie jak w trailerach – nie widać w całości. Owszem, wiadomo że będzie olbrzymia (największa w historii kina), widać jej poszczególne fragmenty, ale w całej okazałości zobaczyć ją będzie można najwyraźniej dopiero 16 maja, kiedy film trafi na ekrany kin w Polsce. Niemniej na bazie zaprezentowanych ujęć można zaryzykować przypuszczenie, że będzie ona wyposażona w kilka cech, które do tej pory nie wiązały się z kanonicznym obrazem tego potwora… a może to tylko podpucha ze strony twórców?
Oprócz utrzymanego w mrocznych klimatach obrazu katastrofy w filmie prawdopodobnie będzie też nieco spokojniejszych scen, związanych głównie z zawiązaniem akcji: dramatyczna historia inżyniera tracącego żonę podczas awarii elektrowni atomowej i jego próby wytłumaczenia przyczyn tajemniczego trzęsienia ziemi (wyraźna inspiracja katastrofą w Fukushimie?) to jeden z głównych motywów.
Należy mieć jedynie nadzieję, że Edwards nie przesadzi: w końcu w tym filmie chodzi tylko o jedno: wielką, siejącą zamęt i zniszczenie Godzillę! Po obejrzanym fragmencie można mieć nadzieję, że właśnie to otrzymają widzowie.
Na skraju jutra
„Dzień świstaka” z Billem Murreyem w roli głównej to jeden z fajniejszych filmów, w których wykorzystano paradoks zapętlającego się czasu: główny bohater codziennie rano budzi się, by wciąż i wciąż przeżywać ten sam dzień. Pomysł zgrabny, wykonanie świetne – aż dziw, że do tej pory ta koncepcja nie znalazła szerszego zastosowania w wysokobudżetowym kinie fantastycznym. Do czasu kiedy Doug Liman nie zabrał się za nakręcenie filmu na podstawie powieści graficznej „All You Need is Kill” Hiroshiego Sakurazakiego.
Japońskie, mangowe wpływy widoczne są chociażby w estetyce: żołnierze walczący na plażach Normandii z obcą rasą wyposażeni są w egzoszkielety obwieszone niosącym śmierć sprzętem (nie zabrakło rzecz jasna wielkiego miecza u jednej z postaci). Pod tym względem zapowiada się niezwykle widowiskowe, wybuchowe (nie tylko w przenośni) kino.
Osią opowieści jest grany przez Toma Cruise’a wojskowy, którego każdy dzień zaczyna się tak samo: skuty kajdanami zostaje przymusowo wcielony do desantowej jednostki, która jeszcze tego samego popołudnia zostanie zmasakrowana przez obcych. Dalszy klucz jest jasny: przeżywając wciąż te same wydarzenia stara się je zmienić, szkoli się, zdobywa nowe umiejętności… a także mentorkę w postaci granej przez Emily Blunt super-wojowniczki. Razem chcą zmienić przyszłość i zerwać błędne koło, w którym znalazł się główny bohater.
Tyle pokazuje warnerowska prezentacja, ale ten – spójny chociaż bez wątpienia pełen usuniętych scen – fragment to zaledwie część większej całości. W jaki sposób bohaterom uda się pokonać obcych jest nadal tajemnicą: warto będzie się przejść do kina, żeby się tego dowiedzieć.
***
Tymoteusz Wronka