Od dzisiaj w kinach "300: Początek imperium". Jak wypadła kontynuacja słynnego filmu Zacka Snydera? Zapraszamy do gorącej recenzji!
O sequelach i tym, jakie to zazwyczaj są "fe" powiedziano już wiele, a napisano jeszcze więcej. Nie należy więc się dziwić, że i nowa odsłona "300", czyli czegoś, co do zasady miało być jednostrzałową ekranizacją komisu Franka Millera, wzbudzała w fanach mieszane odczucia. Z jednej strony wątek Kserksesa i reszty Grecji aż prosił się o rozwinięcie; z drugiej – ostatnimi czasy kino "heroiczne" (że tak zbiorczo ujmę wszystkie filmy oparte z grubsza na mitologii greckiej) nie grzeszy specjalnie jakością, co obrazuje choćby stosunkowo niedawny "Gniew tytanów".
Jak więc jest z "300: Początek imperium"?
Akcja filmu dzieje się w zasadzie trochę przed, trochę w trakcie, a trochę po oryginalnych "300". Na scenę wprowadzony zostaje nowy bohater strony "dobrej" (Temistokles) i nowy arcyłotr w postaci gotyckiej Evy Green, jak zwykle straszącej swoją trupiobladą cerą i spojrzeniem, które ścina nawet bardzo świeże mleko. Eva przybiera tu miano Artemizji, która robi mieczem jak wiedźmin na sterydach.
![]() |
©Warner Bros. |
Opowiedziana historia to nic innego jak uzupełnienie wątku wojen grecko-perskich, który – od dawien dawna katowany w programach szkół z uporem godnym lepszej sprawy – niemal każdemu kojarzy się z tercetem Maraton-Termopile-Salamina. Z początku mamy więc flashback i zwycięską bitwę Greków pod Maratonem (wątek posłańca i sławetnego biegu jest tu bluźnierczo pominięty – sam nie wiem czemu), szybkie przypomnienie tego, co Kserkses wyczyniał potem w wąwozie Termopile, a następnie przenosimy się do "teraźniejszości", to jest do wielkiego ataku Persów od strony morza, kiedy to Ateny et consortes nie wiedzą jeszcze nawet, jak założyć spodnie. Na końcu mamy do tego całkiem zgrabną klamrę. Tyle.
W kwestii wizualnej do filmu właściwie nie ma się do czego przyczepić. Klimat "jedynki został zachowany, choć nasycenie efektem slow-motion bywa momentami tak groteskowe, że człowiek może zacząć się nudzić czekając, aż cała ta krew wreszcie opadnie na ziemię. Do tego dochodzą bajeczne krajobrazy Wielkiej Persji, klify rodem z głębokiej Norwegii i setki ujęć flot ścierających się raz po raz. Tu bez dwóch zdań film notuje plus, co zresztą jest standardem dla produkcji, w których palce macza Zack Snyder.
Fabularnie natomiast... Cóż, abstrahując od faktu, że historia jest dobrze znana, to film w zasadzie jest na przemian totalną, morderczą siekaniną i momentami górnolotnych przemów samego Temistoklesa, jego towarzyszy albo Cersei Lannister, którą ktoś przemianował na królową Gorgo (tak, wiem, że grała też w pierwszej części, ale na pewno wiecie, o czym mówię). A, no i jest jeszcze scena seksu – trochę od czapy i chyba po to, żeby ilość cycków na film została zachowana. Co ciekawe – nie są to cycki Leny Headey. Niespodzianka!
![]() |
©Warner Bros. |
Po seansie czułem się trochę zgwałcony intelektualnie, a jednocześnie zadowolony, że film zobaczyłem. "300: Początek imperium" robi wrażenie, nieco trzyma w napięciu i powala pracą kamery. Jednocześnie ilość przelanej krwi sprawia, że "Niezniszczalni" spokojnie mogą teraz aspirować do kategorii PG-13.
Nie nastawiajcie się na ucztę nawiązań, lekcję historii czy ciekawe wątki poboczne. "300: Początek imperium" to typowe "męskie kino", jeśli komuś nie przeszkadza, że na jedną obnażoną damską klatkę piersiową przypada około czterdziestu męskich. Nastawcie się również na to, że po obejrzeniu tego marcowego blockbustera poczujecie nagłą chęć udania się na siłownię – to chyba nieuniknione.
Jeśli komuś to nie przeszkadza – zapraszam do kina. Reszta może poczekać na coś, co przynajmniej udaje, że ma konkretną fabułę.
Piotr Brewczyński