Już dzisiaj do kin wchodzi "Zimowa opowieść", która przedstawia historię dziejącą się w mitycznym Nowym Jorku na przestrzeni ponad stu lat. Idealny film w Walentynki? Zapraszamy do naszej recenzji
Pamiętacie blok Walt Disney przedstawia, który leciał w sobotę, w Programie Pierwszym Telewizji Polskiej od początku 1991 roku? Najpierw były kreskówki z niezdarnymi kaczorami, a potem familijny film fabularny, którego nikt nie oglądał, bo był głupi i były w nim gadające samochody.
Nie zrozumcie mnie źle – nie uważam, że film był zły. Zastanawiam się tylko, do kogo właściwie był kierowany i czy znajdzie sobie segment odbiorców, którym spodoba się w stu procentach. Niestety, szczerze w to wątpię.
Imagine that: mamy głównego bohatera – złodziejaszka żyjącego z rabowania cudzych domów. Złodziejaszek żyje sobie gdzieś w Anglii sprzed 100+ lat i ma się nieźle, dopóki jego szef nie postanawia dobrać mu się do skóry. Dlaczego? Właściwie nie wiadomo, aczkolwiek może mieć to coś wspólnego z faktem, że szef nie jest człowiekiem, tylko jakimś demonem czy coś w tym guście. Demon ten nie chce dopuścić do sytuacji, w której nasz bohater wykorzysta swój Cud (zrozumiałem, że nie każdy człowiek nim dysponuje - CHYBA), aby trochę naprawić świat. Z jakichś przyczyn ten konkretny gość wkurza go do tego stopnia, że gania za nim jak – nomen-omen – opętany. Potem na scenę wchodzi jeszcze lasencja chora na suchoty (w sensie - gruźlicę), trochę podejrzany quasi-pegaz z bliżej nieznanej przeze mnie mitologii i Will Smith z zębiskami jak Bilbo z "Władcy Pierścieni". Wszystko się miesza, ktoś wpada do rzeki i nagle jesteśmy w 2014 roku i w ogóle WTF.
Okej, koniec z kpinami. Pisząc w ten sposób chciałem tylko zaznaczyć fakt, że "Zimowa opowieść" jest bardzo... sam nie wiem, jak to określić. Pomieszana? Z jednej strony mamy disneyowską w wymowie baśń z wątkiem miłosnym w tle; z drugiej: film nie jest raczej przeznaczony dla dzieci – za dużo w nim mroczniejszych momentów i scen tłuczenia się po kaprawych gębach. Jedyne porównanie, które przychodzi mi na myśl, to "Gwiezdny pył" na podstawie książki Gaimana, ale to małe arcydziełko wizualne jest stuprocentową baśnią, która idealnie wpisuje się w konwencję gatunku. "Zimowa opowieść" tego nie robi.
![]() |
©Warner Bros. |
Najprościej mówiąc, twórcy chyba nie do końca wiedzieli, co chcą nakręcić. Do bajki temu za daleko, do urban-fantasy również (chociaż ciut bliżej), podobnie jak do czystego romansu czy choćby romansu z gatunku paranormal, tak modnego od czasu sukcesu książek Stephanie Meyer. Widz wychodzi z kina, trawi skrzydlatego konia, posiwiałego Hancocka z kolczykiem w uchu, Russela Crowe z manią na punkcie ckliwego jak "Troskliwe Misie" Colina Farrella i po prostu nie bardzo wie, co o tym wszystkim myśleć. Wie natomiast to, że Jennifer Connelly bardzo się postarzała, ale to insza inszość.
Jeśli planowaliście iść na "Zimową opowieść" w ramach seansu z ukochanym/ukochaną, to przemyślcie swoją decyzję. Zapowiedź może sugerować piękną love story o miłości, która przetrwa wieki, ale faktycznie dostaniecie miszmasz wątków i konwencji, która nie każdego usatysfakcjonuje. Powtarzam – nie jest to film zły, bo fabularnie nawet trzyma się kupy, a Russel Crowe robi cwaniackie miny i bije ludzi jak zły. Niemniej, jestem pewien, że przy wymogu zdefiniowanym konkretniej niż "jakikolwiek film" znajdziecie w kinowych repertuarach coś bardziej odpowiedniego na ten okres roku.
Piotr Brewczyński