16.01.2014

[recenzja] "Ona", czyli inteligentna komedia SF

Już od 14 lutego w kinach "Ona" Spike’a Jonzego – inteligentny, ciepły film o mężczyźnie, który zakochuje się w rozumnym systemie operacyjnym. Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Theodore Twombly to mężczyzna dokładnie taki jak jego imię i nazwisko: niecodzienny, introwertyczny, inteligentny, delikatny, trochę kobiecy. Na życie zarabia w firmie, której pracownicy piszą (a raczej dyktują komputerom) poruszające listy miłosne, wysyłane następnie ukochanym przez klientów – niezdolnych do samodzielnego wyrażania uczuć w taki sposób. Theodore sprawdza się w tej pracy wyjątkowo dobrze, lecz sam nie wiedzie udanego życia. Rozwodzi się z żoną, mieszka samotnie, czasem uprawia cyberseks. Wiele się jednak zmienia, gdy Twombly postanawia zainstalować inteligentny system operacyjny, wybiera dla niego żeńską płeć, a potem się w nim zakochuje. Właśnie o rozwoju i konsekwencjach tego niezwykłego związku opowiada "Ona".

©Sony Pictures
Trudno określić jednoznacznie, czy jest to film fantastycznonaukowy. Niewątpliwie wymyka się brzytwie Lema – ta historia nie mogłaby się potoczyć tak samo, gdyby komputerowa Samantha była człowiekiem (chciałem napisać: "gdyby była prawdziwą kobietą", ale przecież cały utwór pokazuje, że nie można bezrefleksyjnie odmówić tej postaci "prawdziwości" i "kobiecości"). W wątku systemu operacyjnego szczególnie intrygujące wydaje się potraktowanie seksualności i związków jako motoru dla rozwoju sztucznej inteligencji (nieco podobnie jak w mikropowieści "Cykl życia oprogramowania" Teda Chianga). Gorzej byłoby natomiast z próbą odczytania utworu jako science-fiction opartego na bazowym pomyśle, z którego wywodzone są konsekwencje dla kreacji świata i dla fabuły. Worldbuilding jest tu bowiem pretekstowy. Nie wiemy, skąd wzięły się nowe technologie ani w jaki sposób ukształtowały społeczeństwo. Rozwiązania takie jak rodzaj pracy Theodore’a oraz nowe typy gier nie tworzą spójnej całości, pojawiając się i znikając w zależności od tego, czego akurat potrzebuje fabuła. Bohaterowie żyją podobnie jak dzisiejsi ludzie, mierzą się ze zbliżonymi problemami.

Skłaniam się więc do tego, aby uznać film Spike Jonze’a przede wszystkim za przenośną opowieść o naszej współczesności. Nie znaczy to, że brakuje w nim strawy dla futurologów. Rdzeniem utworu jest jednak proces dojrzewania bohatera, a utrapienie Theodore’a – nieumiejętność budowania dobrych i trwałych związków – odpowiada ważnemu problemowi dzisiejszej klasy średniej. To właśnie na ten aspekt filmu składają się relacje protagonisty z kobietami (z lustrzanym odbiciem w postaci małżeństwa Amy i Charlesa) oraz jego praca i uwidaczniająca się w niej wrażliwość. Z takiego punktu widzenia podstawową funkcją fabularną związku z Samanthą jest poprowadzenie Theodore’a naprzód na drodze ku dojrzałości. Wątek sztucznej inteligencji wydaje się zatem podrzędny względem zasadniczego tematu psychologiczno-obyczajowego (co nie znaczy, że można ów wątek pominąć).

©Sony Pictures
Komentarz na temat obecnego społeczeństwa stanowią także sceny humorystyczne. W jednej z nich próba seksu przez telefon kończy się fiaskiem, gdy wybranka Theodore’a ujawnia zgoła nieoczekiwane preferencje. W innym momencie Twombly w grze komputerowej wciela się w panią domu, zdobywając punkty za zajmowanie się potomstwem, a tracąc – za ich zaniedbywanie. Przygodny seks w cyberprzestrzeni i brak czasu dla dzieci już teraz postrzega się jako problemy społeczne; nie jest to domena przyszłości. Tego rodzaju sceny nie służą jednak tylko wspieraniu wymowy utworu, lecz są także – po prostu – dobrze zrobionymi wstawkami komicznymi. Dawno nie byłem na filmie, na którym miejscami śmiałaby się prawie cała sala.

Lekko absurdalny humor, entuzjastyczny i ciepły głos Scarlett Johansson w roli Samanthy, wzruszające listy dyktowane przez Theodore’a – wszystko to współtworzy przyjemny nastrój obecny przez większość filmu. Zmienia się to dopiero w końcówce, kiedy relacja między bohaterem a systemem się komplikuje. Trochę szkoda, że nie wcześniej, ponieważ bez wyraźnego konfliktu bądź problemu do rozwiązania "Ona" traci nieco na dynamice, a kiedy już takie trudności się zaczynają, ich wprowadzenie jest chyba zbyt gwałtowne. Może na przykład należało wprowadzić więcej scen z bohaterami, którzy sceptycznie podchodzą do idei związku z inteligentnym systemem operacyjnym? W filmie jest bodaj tylko jedna postać, której wyraźnie nie podoba się nowa miłość Twombly’ego; postać skądinąd istotna, ale rzadko pojawiająca się na ekranie.

Nadal jednak "Ona" to dobry film, zdecydowanie wart obejrzenia. Interesujący pod względem fabularnym, zabawny i jednocześnie melancholijny, dobrze zrobiony i zagrany. A tych, którzy jeszcze się wahają, niech przekona Złoty Glob za scenariusz oraz pięć nominacji do Oscarów.



Staszek Krawczyk