Dzisiaj premiera filmu "Ja, Frankenstein". Czy słynne monstrum będzie w stanie przyciągnąć widzów do sal kinowych? Zapraszamy do naszej recenzji.
Podobno ludziom najbardziej podoba się to, co znają najlepiej. Prawdopodobnie z takiego założenia wyszli twórcy "Ja, Frankenstein", gdyż stworzyli obraz całkowicie wyprany z oryginalności i charakteru. To kolejny z serii filmów, które może i są widowiskowe, ale wyparowują z pamięci błyskawicznie: obiecują wiele, a w rzeczywistości są jak popcorn zjadany w kinowym fotelu – puste, nadmuchane, a na koniec zostawiają niestrawność. Ale i tak dajemy się na to nabrać za każdym razem...
![]() |
|
Bohaterem filmu jest oczywiście Frankenstein, stworzony przez szalonego naukowca ożywiony z szytych ludzkich ciał stwór, którego jedynym pragnieniem jest zemsta na swoim stwórcy. Gdy jej dokonuje, usuwa się ze świata ludzi i popada w zapomnienie. I w zasadzie tutaj kończą się podobieństwa do wizerunku wykreowanego przez Mary Shelley. Filmowy Frankenstein, noszący imię Adam, wcale nie jest pokraczny, powolny czy niedomagający na umyśle – okazuje się świetnym wojownikiem, który przetrwał dwieście lat, by powrócić w naszych czasach. Brzydki też wcale nie jest; ot, dolepiono Aaronowi Eckhartowi kilka blizn, co by nadać mu brutalniejszego wyglądu i zwierzęcego magnetyzmu działającego na przedstawicielki płci pięknej. W efekcie tytułowy bohater staje się jednym z szeregu zaistniałych we współczesnym kinie nadludzi; świetnych w walce i skrywających mroczny sekret.
W zakresie kreacji postaci "Ja, Frankenstein" oddala się więc znacząco od literackiego pierwowzoru (czy też raczej inspiracji). Fabularnie również mu do niego daleko… ale za to bardzo blisko mu do czegoś diametralnie innego. Niektórzy z twórców współpracowali przy serii "Underworld"; zależności między tymi filmami jest wiele. Najbardziej widoczny jest dualizm frakcji, toczonej w cieniu walki, gdzie ludzie – jeśli tylko się pojawiają – są zaledwie pionkami. Co prawda wilkołaki i wampiry zastąpiły w tym przypadku zesłane przez Stwórcę gargulce walczące z demonami, ale mechanizm fabularny jest ten sam. Podobny jest również status bohatera (tutaj – w porównaniu z Michaelem Corvinem – jeszcze bardziej wyeksponowany) stojącego pomiędzy dwoma frakcjami, a jednocześnie będącego kluczem do osiągnięcia przez nie celu. Gdyby to jeszcze nie budziło silnych skojarzeń z "Underworldem", to pojawienie się Billa Nighy’ego w roli księcia demonów jednoznacznie nakierowuje myśli widza. Czasem tylko skojarzenia te zastępuje echo "Van Helsinga". Cóż, nie jest to wielka odmiana.
![]() |
|
Co jeszcze oferuje film Stuarta Beattie’ego? Standardowy zestaw blockbustera niższych lotów. Widać miliony dolarów wpompowane w efekty specjalne, w tym oczywiście trzeci wymiar, który nawet w niektórych miejscach się sprawdza. Film jest rzecz jasna nastawiony na akcję i sceny walk, więc dopracowanie strony wizualnej było konieczne. Pod tym względem niczego zarzucić nie można, chociaż po pewnym czasie kolejne ujęcia latających gargulców czy płonących demonów zaczynają nużyć. Z drugiej strony jednak dialogi są na tak słabym poziomie, że czasem z wytęsknieniem czeka się na zakończenie wynurzeń bohaterów i powrót do filmowego hack’n’slash.
Obrazu dopełniają schematyczne postaci drugiego planu, które ani nie zostały dobrze napisane (jednowymiarowe i stereotypowe), ani zagrane. Marne aktorstwo to znak firmowy tego rodzaju produkcji, chociaż trzeba oddać, że przy takim scenariuszu miejsca do wykazania się zbyt wiele nie było. Stosunkowo najlepiej wypada Eckhart, ale wsparcia już nie dostaje. Zęby bolą patrząc na Jaia Courtneya czy Mirandę Otto, a skądinąd sympatyczna Yvonne Strahovski prezentuje ten sam zestaw min, które znają widzowie "Chucka" czy "Dextera".
![]() |
|
"Ja, Frankenstein" to niestety kolejny przykład kina stawiającego na stronę wizualną, na czym cierpi logika opowieści, a fabuła ma być jedynie nośnikiem dla kolejnych pojedynków i obrazów masakr fantastycznych stworzeń przerywanych żenującymi wynurzeniami bohaterów mających na celu… właściwie to nie wiem co, bo na pewno nie próbę stworzenia głębi postaci. Słaby film, ale zapotrzebowanie na tego rodzaju produkcje jednakowoż jest; a twórcy są tego świadomi, bo oczywiście w zakończeniu zostawili sobie furtkę do ewentualnej kontynuacji. I już teraz można w ciemno założyć jak będzie ona wyglądała.
Tymoteusz Wronka