Niezależne zazwyczaj oznacza ambitne, odważne, niepokorne. Czy takie były dwa filmy prezentowane na rozpoczęciu Black Bear Filmfestu?
Festiwal pod tą samą nazwą przez dwadzieścia pięć lat odbywał się w Niemczech. Polska edycja, która odbyła się 6-12 grudnia w warszawskiej Kinotece, jest „młodszą siostrą” imprezy zza Odry. W programie znalazły się niszowe produkcje europejskie, m.in. z Francji, Belgii i Niemiec. Ich wspólnym mianownikiem był strach. Motto festiwalu, „bój się dobrze”, mówi to wystarczająco jasno. W programie miały znaleźć się nie tylko filmy pełnometrażowe, ale też krótkie formy reprezentujące szerokie spektrum gatunków – od horrorów od duchach, kanibalach, zombie i seryjnych mordercach, przez science fiction i kryminał, po czarną komedię i fantasy.
Dwa filmy prezentowane podczas otwarcia festiwalu wzbudziły w nas uzasadnione obawy. Wszak te pierwsze produkcje mają „ustawiać” resztę festiwalu. Powinny albo zapowiadać, albo obiecywać doznania, których dostarczyć ma reszta filmów. Ale ich wybór był co najmniej... kontrowersyjny.
Pierwszym filmem otwierającym festiwal była „Śmierć cienia” Toma van Avarmaeta. Dwadzieścia minut belgijsko-francuskiego steampunku (przynajmniej pod względem estetyki) opowiada historię młodego człowieka, który zawieszony w alternatywnym wymiarze fotografuje umierających, chwytając ich cienie, które odbijają się po drugiej stronie rzeczywistości. Robi to na zlecenie pewnego jegomościa, który przypomina coś w pół drogi pomiędzy Mojrą a Szatanem, ale raczej w Bułhakowowskim stylu.
Problem z tym filmem jest taki, że zbyt mocno koncentruje się na pokazywaniu steampunkowego rekwizytorium – pokręcony aparat, parowa maszyna służąca do przeglądania kartotek ludzkich śmierci, opuszczone ruiny murowanego zamku. Sama historia wydaje się pretekstowa i mało przekonująca. Motyw nieszczęśliwej miłości widzieliśmy już tak wiele razy, że oczekujemy od kolejnej podobnej opowieści czegoś choć odrobinę nowatorskiego. Sceny spotkania młodego żołnierza i jego ukochanej przypominają wręcz szkolną akademię, gdzie najładniejsza dziewczynka w klasie gra smutną królewnę czekającą na przystojnego księcia, który ma w sobie równie wiele uroku co przewijający się w filmie pluton egzekucyjny.
„W imię syna” to pełnometrażowa belgijska czarna komedia opowiadająca o krwawej zemście matki molestowanego przez księży chłopca. Kiedy oglądamy kolejne masakry kleryków i domniemujemy, że przyjemność powinna płynąć z obserwowania sprawiedliwości wymierzanej w najbardziej slapstickowy sposób, trudno uciec przed skojarzeniami z Tarantino – z „Bękartami wojny” i „Kill Billem”. Ale jednocześnie trudno pozbyć się wrażenia, że reżyserowi zabrakło wyczucia, z którym wprowadza slapstick czy kamp Tarantino. Sceny są brutalne i dosadne, ale przeciągnięte. Te momenty, które powinny być poruszające, jak samobójstwo molestowanego chłopca, osuwają się w głęboką groteskę i wzbudzają na sali salwy śmiechu. Być może to kwestia jednostkowej wrażliwości reżysera i sprawdzian dla widowni, ale wyobrażam sobie, że na miejscu organizatorów podczas pokazu otwierającego festiwal sięgnąłbym po coś mniej kontrowersyjnego, doraźnego i upolitycznionego zarazem.
Co więcej, geniusz obrazów takich jak „Bękarty wojny” opiera się na głębokiej satysfakcji oglądania wszechpotężnego ciemiężcy dostającego tęgie baty od wcześniej bezsilnej ofiary. I tak groteskowe, brutalne sposoby zabijania nazistów budzą salwy śmiechu nieskrępowane w najmniejszym stopniu współczuciem. Naziści, sadystyczni właściciele niewolników, zombie, morskie potwory – to są właściwi arcyźli szalonych, pędzących jak kolejka górska filmów o zemście. Reżyser „W imię syna” próbuje wrzucić do tego worka również księży katolickich, przez pierwsze trzy kwadranse prowadząc cierpliwą ekspozycję postaci głupich, tłustych i leniwych księży, podstępnych, wyrachowanych proboszczów, szalonego kleryka-partyzanta każącego małym dzieciom rzucać się z karabinami na wyciętego z kartonu bin Ladena, w skrócie tych, których na pewno nie będzie nam żal.
Reżyser przedstawia nam postaci złe, głupie, leniwe i podłe – niestety, tacy są też pozytywni bohaterowie. Członkowie wspólnoty kościelnej to naiwne do bólu owieczki śpiewające cienkimi głosikami głupawe piosenki o barankach i kwiatkach. Nawet ci, którzy mają rozterki natury teologicznej, nie wychodzą poza poziom trzeciej klasy szkoły podstawowej, roztrząsając z powagą pytania z gatunku: „A co Bóg zamierza zrobić z rzeszami Chińczyków, którzy nie dostąpili łaski chrztu?”. Wszystko to powoduje, że kiedy w końcu rozpoczyna się Tarantinowska w założeniu masakra, nie czujemy wcale tej oczyszczającej satysfakcji każącej nam śmiać się i krzyczeć „I dobrze mu tak!”, wygrażając przy tym pięścią masakrowanym oprawcom. Przemiana głównej bohaterki z nieświadomej mimozy w mścicielkę z rewolwerem budzi raczej uśmiech politowania niż satysfakcję. Jeśli wszyscy bohaterowie są kartonowymi postaciami symbolizującymi wszelkie wady kleru, które wyśmiewał już Kochanowski, to nawet uderzająca w zamyśle scena, w której biskup tłumaczy matce molestowanego chłopca, że dzieci same sprowadzają księży na manowce, jest w sumie zabawna i głupia, a nie wstrząsająca. No bo czego innego można spodziewać się po tych groteskowych potworach w sutannach?
„W imię syna” przypomina petardę, która w końcu okazuje się wielkim niewypałem. Widz wychodzi z pokazu w mieszanymi uczuciami. Czy reżyser tak bardzo wątpi w jego inteligencję, że każdą tezę musi wbijać mu do głowy młotkiem? A może po prostu film ten jest tak kampowy, że aż poważny?
Nawet zostawiając reżyserowi duży kredyt zaufania, trudno jednoznacznie odpowiedzieć na tak postawione pytania.
***
***
POKAZ ODBYŁ SIĘ W RAMACH FESTIWALU "BLACK BEAR FILMESTU. BÓJ SIĘ DOBRZE"
Alice Madness i Jarek Masakrator