18.12.2013

[BBFF] "Koniec" na nie, "Wędrowiec" na tak

W czwartek w Warszawie zakończył się festiwal Black Bear Filmfest. Omawiamy dla Was dwa filmy, które można było na nim obejrzeć w środę wieczorem: „Koniec” (El fin) oraz „Wędrowca” (The Rambler). Pierwszy recenzentowi się nie spodobał, drugi natomiast polecamy!

Koncept „Końca” jest niewątpliwie ciekawy. Dawni kumple spotykają się po dwudziestu latach z inicjatywy wspólnego znajomego, Angela, częściowo wyleczonego schizofrenika. On sam nie dociera na miejsce i nie może przy nich być, kiedy kończy się ich świat. Początkiem apokalipsy jest dziwny rozbłysk na niebie; wraz z nim przestaje działać elektryczność. Grupka znajomych postanawia wyruszyć do najbliższego miasta, nękani na równi przez trudy podróży i wewnętrzne demony. Nigdzie nie trafiają na innych ludzi, choć widzą ślady ich niedawnej obecności. Co gorsza, wkrótce również sami bohaterowie zaczynają znikać…

To mógł być dobry, niebanalny film. Niestety niszczy go kilka rzeczy. Po pierwsze, jest w nim zbyt wielu bohaterów (dwa lub trzy razy za dużo), przez co brakuje czasu na pokazanie ich rozterek i relacji, a kolejne zniknięcia stają się powtarzalne i zamiast niepokoić – nużą, w końcu zaś śmieszą. Po drugie, aktorzy, ograniczeni przez scenariusz i źle poprowadzeni przez reżysera, wyrażają emocje wyłącznie szlochem i krzykiem. To przesada, która razi, zwłaszcza gdy widzowie nie mają powodu, aby przejmować się losem ledwo naszkicowanych postaci. Po trzecie, resztki napięcia ulatują w kuriozalnej scenie, w której bohaterowie uciekają przed stadem psów, jadąc na rowerach do wtóru pompatycznej muzyki. Trudno zachować powagę, patrząc na takie zmieszanie konwencji – ani to horror, ani kino akcji, ani film przygodowy. W mojej duszy głośno brzmiał w tej scenie główny temat muzyczny „Benny’ego Hilla”.




Tym, co w „Końcu” mimo wszystko intryguje, jest pytanie, czemu bohaterowie znikają. Czy dlatego, że stracili wolę życia? A może przestają istnieć, kiedy nie ma już nikogo, dla kogo byliby naprawdę ważni? Hiszpański film pokazuje, że siłą fantastyki jest możliwość udosłownienia takich metafor. Nawet źle zrobiona fabuła nie przysłania poruszonego tematu, chociaż szkoda, że go nie wspiera. Może też należało zrezygnować z symboliki religijnej (podobizny kozła i Michała archanioła na początku filmu, rogate zwierzęta – bodaj kozy – nacierające na bohaterów w górach, wreszcie ryczący lew, który krąży, szukając, kogo pożreć). Nie jestem pewien, czy wnosi ona coś wartościowego, a odwraca uwagę od rzeczy najważniejszej, wyrażonej zarówno w akcji utworu, jak i w końcowym porównaniu ludzi do gasnących gwiazd. Podobnie jest w pewnej chwili ze scenografią – ujęcia gór w połowie filmu są bardzo piękne, ale jak mają się do wymowy filmu o światowej i ludzkiej apokalipsie?

W ostatecznym rachunku „Koniec” okazuje się zbyt niespójny i za słaby warsztatowo, abym mógł go pochwalić i polecić. Jak rzadko kiedy sprawdzają się tutaj wyświechtane słowa o zmarnowanym potencjale. Niech Was nie zwiedzie blisko siedemset tysięcy wyświetleń zwiastuna w YouTube – kierujcie się raczej znaczną liczbą skierowanych w dół kciuków. To nie jest film, przy którym warto byłoby spędzić półtorej godziny.

*

Fabularnego chaosu nie ustrzegł się też „Wędrowiec”, ale jemu łatwiej ten grzech wybaczyć; może dlatego, że to film epizodyczny z założenia. Tytułowy bohater, który po czterech latach wychodzi z więzienia, udaje się w długą podróż autostopem po amerykańskich drogach. W kapeluszu i ciemnych okularach wdaje się w bójkę w knajpie, nawiązuje romans z napotkaną dziewczyną, pomaga szalonemu naukowcowi w przeprowadzaniu eksperymentów i tak dalej, i tak dalej. Parę postaci (zwłaszcza dziewczyna i naukowiec) pojawia się na ekranie wielokrotnie, ale większość z nich wędrowiec rychło pozostawia za sobą, zmierzając ku następnym wydarzeniom na drodze.

A są to wydarzenia zajmujące. Rozmówczynie i rozmówcy bohatera to postacie udanie przejaskrawione, z nieodmiennym rysem absurdu w wyglądzie, zachowaniu lub wypowiedziach (czasami we wszystkim naraz). A że wędrowiec więcej słucha, niż mówi, to jest wystarczająco dużo czasu na ukazanie jego interlokutorów. Od dawnej kochanicy, której furia każe strzelać do niechętnego współżyciu bohatera, przez szemranego ustawiacza walk bokserskich, aż po kierowcę będącego wielkim fanem potwora Frankensteina – wyobraźnia Calvina Reedera (reżysera i scenarzysty) jest bogata. Świetnie też radzi on sobie z dialogami, łączącymi komizm słowny i sytuacyjny. Kiedy na przykład bohater staje w amatorskim ringu, opiekun radzi mu: „Uważaj na jego lewą”. Zaraz potem kamera, która pokazywała dotąd tylko twarz i część tułowia wrażego boksera, przesuwa się w dół i na bok, a my widzimy, że lewe ramię mężczyzny zakończone jest ostrym hakiem.




Takim scenom nie szkodzi brak wyrazistego głównego wątku; pewnie byłby on wręcz przeszkodą w przedstawianiu coraz to nowych atrakcji. Dlaczego zatem stwierdziłem, że chaos jest w „Wędrowcu” grzechem? Dlatego, że w pewnej chwili film zmienia skórę, porzucając surrealizm i czarny humor, a sięgając do horroru. Niestety horroru dość nudnego, bo sprowadzającego się do epatowania obrazami obrzydliwych stworów i odrażających płynów. To znaczy teoretycznie odrażających i obrzydliwych, bo w praktyce można przy nich głównie ziewać. Nie wychodzi, oj, nie wychodzi „Wędrowcowi” ta przemiana – ginie gdzieś humor absurdalnych dialogów, maleje liczba charakterystycznych postaci, a na ich miejsce nie otrzymujemy nic ciekawego. Zmieszanie konwencji źle się filmowi przysłużyło.

Nadal jednak „Wędrowiec” zapewnia dużo dobrej zabawy. Obejrzyjcie go, jeśli nadarzy się okazja – i jeśli nie zrazi Was to, że ostatnie trzydzieści–czterdzieści minut jest poważnym obniżeniem poziomu. Zawsze zresztą można skończyć przed czasem.

***

POKAZ ODBYŁ SIĘ W RAMACH "BLACK BEAR FILMESTU. BÓJ SIĘ DOBRZE"  

Staszek Krawczyk