2.07.2013

[recenzja] Zombie-apokalispa z Pittem warta uwagi

Już od piątku w kinach długo wyczekiwana przez fanów zombie, luźna adaptacja książki "World War Z", gdzie główną rolę gra Brad Pitt. Zapraszamy do naszej przedpremierowej recenzji.

Tym razem będzie szybko, krótko i na temat. Mówiąc najprościej: gdyby był piątek, napisałbym, że zamiast siedzieć przed monitorem, powinniście zgarnąć portfel i telefon, na schodach zadzwonić do kilku znajomych, a następnie spotkać się z nimi pod kinem i iść na "World War Z". Tak – bo ten film jest ze wszech miar wart uwagi.

To nie jest ekranizacja – zdecydowanie nie. Z książki, wydanej zresztą w Polsce sporo czasu temu (pierwotnie przez wydawnictwo RedHorse), zostało tu kilka wątków, w tym nawet może nie najważniejsze. Jeśli jednak chodzi o sam film, to jest to jedna z najciekawszych i najbardziej udanych adaptacji, jakie widziałem od długiego czasu.

©Paramount Pictures
Sam nawet nie wiem, co mi się najbardziej podobało. Czy były to znakomicie oddane sceny z "udziałem" przerażonego tłumu? Na pewno. Czy hordy zombich, przelewających się jak fale tsunami przez ulice miast amerykańskich, europejskich i azjatyckich? Również. Czy może wreszcie scena "wspinaczki" na mury Jerozolimy, zapoczątkowana przez coś, co wydawało się w zupełności niewinnym wybuchem radości. Niemal zdecydowanie.

Jest tego więcej. Mamy twardego bohatera, który widzi i reaguje na powagę sytuacji; mamy kilku wojskowych z jajem, rodem z największych klasyków kina akcji lat 90-tych; mamy też fajne, zaledwie zarysowane (podobnie jak w książce) wątki poboczne. W tym filmie jest właściwie wszystko, włączając w to – prostą, bo prostą – ale jednak fabułę, która trzyma w napięciu i pozwala z przyjemnością zanurzyć się w akcji.

No i praca kamery – myślałem, że w "Człowieku ze stali" była dobra. Nawet efekt 3D WRESZCIE dawał radę, pomimo że nie widziałem filmu w IMAXie.

©Paramount Pictures
"World War Z" to naprawdę kawał fajnego, rozrywkowego kina z elementami horroru, komedii (tu przyznam, że w przypadku zachowań zombiaków nie jestem pewien, czy było to zamierzone) i dramatu. Klimat tworzy nie tylko post-apokaliptyczny krajobraz, ale także użyte przez bohaterów patenty, które pokazują, że film w klimatach zombie-apokalipsy nie musi opierać się na śmierciach kolejnych bohaterów, z którymi trochę zdążmy się zidentyfikować. Mamy tu właściwie wszystko to, co już znamy, solidnie doprawione świetnymi, ale w sumie prostymi pomysłami, jak choćby użycie rowerów czy brak wyszkolenia w posługiwaniu się bronią.

Jest też product placement Pepsi, ale nawet on został wkomponowany w całość tak zmyślnie, że budzi tylko szczery śmiech.

Powtórzę się. W piątek zbierajcie znajomych i idźcie do kina na nowy film o zombie-apokalipsie, bazujący na książce, która nie zebrała jeszcze należnego jej poklasku. Swoją drogą – ją też polecam z całego serca, bo mało która lektura tak mnie wciągnęła. Napisałem.



Piotr Brewczyński