"Jeździec znikąd" to jedna z gorętszych premier tego lata. Powraca Johnny Depp w kolejnej zwariowanej roli. Czy klimat Dzikiego Zachodu będzie królował w kinach w te wakacje? Zapraszamy do naszej przedpremierowej recenzji.
Doborowa obsada (w sumie poza głównym bohaterem – Armiego Hammera pamiętamy chyba tylko z "The Social Network"), widowiskowy trailer, sceny kaskaderskie godne Jackiego Chana, a do tego klimatyczne krajobrazy dzikiego zachodu. No i duet Bruckheimer-Verbinski, który – po sukcesie "Piratów z Karaibów" – kojarzy się jednoznacznie z udanym wskrzeszeniem połączenia przygody i nieco zapyziałego gatunku (bo trudno inaczej nazwać film piracki). Co mogło pójść nie tak?
Doborowa obsada (w sumie poza głównym bohaterem – Armiego Hammera pamiętamy chyba tylko z "The Social Network"), widowiskowy trailer, sceny kaskaderskie godne Jackiego Chana, a do tego klimatyczne krajobrazy dzikiego zachodu. No i duet Bruckheimer-Verbinski, który – po sukcesie "Piratów z Karaibów" – kojarzy się jednoznacznie z udanym wskrzeszeniem połączenia przygody i nieco zapyziałego gatunku (bo trudno inaczej nazwać film piracki). Co mogło pójść nie tak?
Kilka rzeczy. Oto one.
Po pierwsze: "Jeździec znikąd" to niewątpliwe film dobrze zrealizowany, w którym sporo się dzieje, a ostatnia scena akcji to – od czasów trzeciego "Powrotu do przyszłości" – najlepsze zastosowanie parowozu w historii kina przygodowego (świadomie naciągam granice gatunku). Jednakowoż, i jest to zdecydowanie największa bolączka nowego dzieła Verbinskiego, całość niemiłosiernie się dłuży. Pierwszych "Piratów..." pamiętamy dzięki temu, że w zasadzie cały czas coś się działo: ktoś tam latał na linach, ktoś tam strzelał, znikąd wyskakiwała małpa, zaś widz dobrze się bawił. "Jeźdźca znikąd" można natomiast porównać do niemieckiej drogi spinającej mniejsze miejscowości – w zasadzie cały czas jest spokojnie, uda nam się nawet przysnąć na fotelu, ale od czasu do czasu wybój akcji potrząśnie nami na tyle mocno, że trochę się rozbudzimy. Przyznam – zwiastun narobił mi smaku, ale całość okazała się już wprawdzie stosunkowo lekkostrawną, ale wciąż odgrzewaną potrawą.
![]() |
©Disney |
Druga rzecz – Johnny Depp. Jego Tonto to nic innego jak Jack Sparrow (nawet ciuchy ma podobne) z nieco wybielonymi zębami, przyciemnioną twarzą i martwym ptakiem na głowie. Na milę pachnie wtórnością, a "mrugnięcia okiem" ewidentnie przygotowane dla fanów pirackiej serii tylko jeszcze bardziej zniechęcają. "Pokażcie wreszcie coś nowego!" krzyczałem w myślach podczas drugiej godziny projekcji.
I wreszcie... fabuła. Cóż. Tu mogę tylko powiedzieć, że spodziewałem się czegoś znacznie lepszego. Owszem, konwencja westernowa (a także fakt, że film to w zasadzie remake) ma swoje prawa, ale podanie widzom stukrotnie przerabianego pomysłu i okraszenie go kilkoma smaczkami w postaci nieco rąbniętego konia (za niego akurat brawa) i elementów stricte komediowych, powinno być w Hollywood karane odebraniem prawa do robienia filmów. Już nowy "Green Hornet" lepiej sobie poradził.
![]() |
©Disney |
Być może to wina moich wysokich oczekiwań i tego, że "Piratów..." po prostu uwielbiam (a czwarta część odbudowała częściowo moją wiarę w ten cykl), ale "Jeździec znikąd" nie zachwycił mnie kompletnie niczym – w czasie seansu zdarzyło mi się nawet kilkukrotnie spojrzeć na telefon i odczytać SMS-y, co podczas ostatniego seansu "World War Z" uznałbym niemal za bluźnierstwo.
Jeśli więc jesteście fanami Johnny'ego lub Heleny Bonham Carter (swoją drogą, jej postać jest tak niedoeksploatowana, że aż boli), możecie skoczyć na film – najlepiej w tygodniu, żeby bilety były nieco tańsze.
Piotr Brewczyński