19.04.2013

[recenzja] "Niepamięć", czyli porządne kino SF

Już dzisiaj do kin wchodzi nowy film science-fiction z główną rolą Toma Cruise'a pt. "Niepamięć". Zapraszamy do naszej recenzji.

Jeśli nie masz czasu czytać, to poświęć chociaż chwilę na pochłonięcie tej jednej, jedynej refleksji: Diabeł powinien stworzyć osobne, specjalne miejsce w piekle dla osoby, która wpadła na pomysł, żeby wrzucić do jednego filmu Morgana Freemana i Olgę Kurylenko. Gdyby nie ta ostatnia, "Niepamięć" (kolejne miejsce dla osoby, która w ten sposób przełożyła oryginalny tytuł: "Oblivion") byłaby kawałkiem świetnego kina science-fiction. A tak jest tylko kawałkiem naprawdę niezłym.

Masz ciut więcej czasu? Zapraszam.


"Niepamięć", strasząca z plakatu do szczętu oblatanym obrazem pojedynczej postaci głównego bohatera (w tej roli Tom Cruise – nie wiedziałem, że gość jeszcze żyje) na tle apokaliptycznego tła, to opowieść zaczynająca się niespecjalnie oryginalnie. Obca rasa z kosmosu niemal wymazała ludzkość z powierzchni Ziemi, jednakże nie wygrała wojny. Ocalali ludzie schronili się na orbicie, skąd po mału odlatują w stronę Tytana – jedynego ciała niebieskiego, które na ówczesną chwilę nadaje się do kolonizacji. Na Ziemi została dwójka "sprzątaczy", mających za zadanie czuwać nad botami broniącymi (przed ostatnimi przedstawicielami obcych) stacji zbierających niezbędną do życia wodę. Kiedy stacje wysuszą oceany, robota dwójki ziemian dobiegnie końca. Ot, streściłem właśnie pierwsze pięć minut filmu. I to by było na tyle w kwestii spoilerów, bo – co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło – historia jest znacznie bardziej złożona i w bardzo konkretny, całkiem logiczny sposób składa się z minuty na minutę w jedną całość ze spostrzeżeniami Jacka Harpera (czyli głównego bohatera).

Największą zaletą "Niepamięci" jest – tak, okazuje się, że to możliwe w dzisiejszych czasach – właśnie fabuła. Już choćby za to należałoby nagrodzić tę pozycję większą frekwencją. Film Josepha Kosińskiego naprawdę zaskakuje w kilku momentach, co jest o tyle znamienne, że w ostatnich czasach wyraźnie zapanowała moda na produkcje zaskakujące raz, ale za to mocno (a przynajmniej w zamierzeniu twórców). Z tego właśnie powodu jakiekolwiek dalsze roztrząsanie historii nie ma sensu – film należy zobaczyć i basta.


Jest wszakże łyżka dziegciu, o której wspomniałem na samym początku. W pewnym momencie na ekran wpada (dosłownie) Olga Kurylenko, ze swoimi oczami spaniela i wargami drżącymi niczym Paris Hilton w "Domu woskowych ciał". Rzeczona niewiasta, pomimo niewątpliwej urody, aktorsko plasuje się gdzieś pomiędzy Jenną Jameson a kubkiem po jogurcie. Serio – jest aż TAK źle. Były dwa momenty z jej udziałem, kiedy widownia po prostu wybuchła śmiechem, a gwarantuję że żaden z nich nie był komediowy w zamyśle.

Mimo to, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że "Niepamięć" to film bardzo dobry. Historia ma sens, jeśli będziemy pamiętać o konwencji; fabuła stale się rozwija, a zbędne dodatki są ograniczone do minimum (chociaż w filmie pojawia się Jaime Lannister, powaga); wreszcie – mamy nawet konkretne, drugie dno w postaci pochwały kultu indywidualności (czy na pewno?), choć akurat to ostatnie z lekka trąci już amerykańskim hurra-optymizmem.

"Niepamięć" to porządne kino, w którym rozrywka miesza się z odrobiną refleksji, przemyconej na tyle sprawnie, by – z jednej strony – nie czuć się mentalnie zgwałconym kolejną wielkobudżetową, amerykańską produkcją, a z drugiej – nie zastanawiać się po seansie, czy nie byliśmy czasem za głupi, by wszystko zrozumieć. Z kina wyszedłem zadowolony i gdybym wydał pieniądze na bilet (nawet weekendowy), nie żałowałbym ani złotówki. To miłe uczucie – niemal zapomniałem już, jak to jest.



Piotr Brewczyński