27.02.2013

[recenzja] "Wiecznie żywy", czyli zombie love story

Już w piątek do kin wchodzi komedia z zombiakami zatytułowana "Wiecznie żywy". Czy zombie love story mogło się udać? Zapraszamy do naszej recenzji.

Wysoki sądzie, przysięgam, że to był wynik konfuzji! Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że ktoś zabrał się za robienie filmu o miłości wielkookiego zombie do jak najbardziej żywej, a do tego całkiem żwawej blondyneczki, w mojej głowie pojawiło się tylko małe, ciche: "co". Dokładnie takie - "co" bez znaku zapytania, czy choćby wykrzyknika na końcu, sugerujące, że piszący te słowa jest już tak zmęczony modą na paranormal romance, że w zasadzie tylko z niewielkim zdziwieniem przyjmuje na klatę kolejną bzdurę z tej półki.


Ale potem był zwiastun. Obejrzałem go raz, obejrzałem drugi i gdzieś tam w środku zalęgła się myśl, że może nie jest tak źle? Że może, zgodnie z tym, co moje własne oczy widzą, konwencja filmu będzie prześmiewcza, a z seansu wyjdę tyleż zaskoczony, co zadowolony? Czy to aby możliwe?

Nie.

Nie zrozumcie mnie źle – BARDZO starałem się nie uprzedzać do tego filmu, a wspomniany zwiastun nastroił mnie wręcz całkiem pozytywnie. Nadzieja utrzymywała się stosunkowo długo – jakieś 10-15 minut od pierwszej sceny, kiedy to naprawę wydawało mi się, że twórcy "Wiecznie żywego" chcą z niego zrobić nieco głupawy, ale jednak dość oryginalny pastisz. Niestety, jak to często bywa, ktoś przestrzelił, a ktoś inny nie mógł się zdecydować, co właściwie chciał osiągnąć. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Na początku filmu poznajemy bezimiennego zombie w podartej bluzie z kapturem, który za rewir obrał sobie okolice lotniska. Bezimienny może i nie umie za bardzo gadać, pomrukuje tylko, ale jego myśli, czy może bardziej: narracja, są jak najbardziej czytelne (co – w zestawieniu z końcówką filmu – jest nawet uzasadnione). Zombiak trochę opowiada nam o sobie, ale film dość szybko przechodzi do meritum: chodzący trup poznaje wybrankę swego serca, ratuje ją z rąk swoich upiornych współbraci, po czym montuje na pół stałe w samolocie, który obrał sobie za lokum. Panienka oczywiście nie ma ochoty na nieco sine usta i cokolwiek mętne oczy rozkochanego w niej truposza, więc w te pędy zwiewa z Boeinga, by od tego momentu pakować się w coraz to nowe tarapaty. Wiecie już, gdzie to zmierza? No to starczy spoilerów.


"Wiecznie żywy" miał szansę być filmem śmiesznym. Nie "dobrym", bo teraz filmy "dobre" to tylko te, które zawierają Christophera Waltza i/lub wątek wojny secesyjnej, ale faktycznie śmiesznym. Już pal licho konwencję zombie-apokalipsy, która w tym filmie jest naciągana do granic możliwości – przymknąłbym oko nawet na fakt, że zombiaki już od samego początku zdradzają symptomy ludzkich uczuć. Dałbym się nawet nabrać na zagrywkę z dwoma typami umarlaków, przy czym ten drugi typ jest – rzecz oczywista – odmóżdżony do granic możliwości, ale za to biega niczym Usain Bolt na sterydach. To, co najbardziej razi, to wrażenie, że dwa filmy zostały wpakowane do jednego wora i bardzo niedokładnie przemieszane.

Film jest bowiem śmieszny... ale baaardzo sporadycznie. Pozostałe fragmenty są natomiast albo nieznośnie głupie i alogiczne, albo patetyczne niczym końcowa przemowa Optimusa Prime'a z "Transformersów", albo tak przesłodzone, że Blikle dostałby cukrzycy. I tak, owszem, zdaję sobie sprawę, że to MIAŁY być elementy pastiszu, ale niestety nie spełniły swojego zadania z jednej, niezwykle prostej przyczyny – po prostu brakuje im elementu humorystycznego. Niemal od samego końca nie byłem pewien, czy oglądam komedię, film o trudnej miłości czy dziwaczny klon "Zmierzchu". Wyglądało to tak, jakby twórcy chcieli trochę się ponaśmiewać, ale jednocześnie nie nadepnąć na odcisk fanom ekranizacji bestsellerowego cyklu Stephanie Meyer.


Co więcej można napisać... Jest kilka naprawdę fajnych, ale ostatecznie zmarnowanych pomysłów; są zabawne wypowiedzi głównego bohatera (tak naprawdę tylko dzięki nim nie odstrzeliłem sobie głowy po 30 minutach seansu); są spluwy i fury (serio), nieco rąbnięty dyktator i happy-end. Słowem – wszystko, co w filmach o zombie chciałyby zobaczyć Wasze dziewczyny... o ile mają 14 lat i kucyki.

Fanom zombiaków w dowolnej postaci tego dziełka nie polecam, no chyba że jako próba świeżego spojrzenia. Obawiam się, że nawet grupa fanów i fanek "Zmierzchu" może nie łyknąć tego pomysłu – od czasu do czasu "Wiecznie żywy" bije sagę o Edwardzie i Belli na głowę, jeśli chodzi o brak logiki sytuacyjnej, a to naprawdę ciężkie zadanie. Jeśli miałbym szukać plusów, to – prócz wspomnianych monologów truposza, nazwanego w 1/3 filmu wdzięcznym imieniem "R" (nota bene jego wybranka serca ma na imię Julia, no doprawdy...), za "Wiecznie żywym" przemawia tylko odwaga twórców do zmierzenia się z pomysłem, który – według mnie – po prostu nie miał prawa wypalić. W razie czego, ostrzegałem. 




Piotr Brewczyński