W kinach możemy oglądać już najnowsze przygody słynnego Asterixa i Obelixa, w filmie zatytułowanym "Asterix i Obelix: W służbie jej królewskiej mości". Zapraszamy do naszej recenzji.
Seria komiksów o przygodach Asterixa oraz jego wielkiego ciałem i duchem druha Obelixa od dekad święci triumfy popularności, stając się częścią swoistego kodu kulturowego, łączącego wszystkich tych, którzy wychowali się na popkulturze. Te postacie są przywoływane ilekroć pada słowo "Galia" – nawet na wykładzie z archeologii dla studentów historii na Uniwersytecie Warszawskim, czego niżej podpisany jest świadkiem.
Nic więc dziwnego, że po licznych filmach animowanych u końcu XX stulecia Francuzi zdecydowali się na aktorską wersję przygód dzielnych Galów. "Asterix i Obelix kontra Cezar" nie został doceniony przez krytyków, jednak komedia – zabawna i sympatyczna – podbiła serca widzów. Sukcesem okazała się też kolejna ekranizacja – "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra" z seksowną Monicą Bellucci w roli tytułowej królowej. Twórcy zdecydowali się nieco odejść od ducha komiksów Goscinnego i Uderzo, ale filmowi to nie zaszkodziło. Pierwszą wpadką okazał się dopiero "Asterix na Olimpiadzie" z 2008 roku, dużo mniej zabawny i finezyjny od poprzedników. Prawdziwą katastrofą okazał się jednakże dopiero "Asterix i Obelix: W służbie jej królewskiej mości".
Film wygląda, jakby twórcy zupełnie nie wiedzieli, o czym ma być, więc pomyśleli, że jak wypełnią go masą gagów i aluzji, to wystarczy. Niestety, w filmie kuleje wszystko. Scenariusz jest pozbawiony jakichkolwiek elementów dramaturgii; bohaterowie deklarują swe działania, po czym bez większych przeszkód je realizują. Naprawdę ciężko ogląda się obraz, gdzie postacie pozbawione są większych dylematów.
W "Misji Kleopatra" Numérnabis musiał nieźle się natrudzić, by nie zostać zjedzonym przez krokodyle, przez co wzbudzał sympatię i sprawiał, że widz autentycznie kibicuje jego wysiłkom. Tymczasem jego odpowiednik z tej części – Jolitorax – jest tak pozbawiony polotu i tak niewiele musi się natrudzić, że tylko mnie irytował.
"W służbie jej królewskiej mości" należy do nurtu tzw. "kina familijnego", więc musi się składać z masy uniwersalnych gagów, tak by i najmłodszych bawić, i żeby także rodzice mieli zabawę. Niestety, nie będą mieli. Aluzje są tak toporne i jasne, że nie ma żadnej zabawy z ich odszyfrowywania.
Nawet gra aktorska czy polski dubbing nie ratują tego tytułu. Aktorzy z żadnej wersji językowej nie wzniośli się powyżej pewien przeciętny poziom, ale skoro mieli do czynienia z takim nędznym scenariuszem – trudno mieć o to do nich pretensje.
Jeśli ktokolwiek stęsknił się za wiadomymi Galami, radziłbym mu obejrzeć dwie pierwsze aktorskie ekranizacje lub sięgnąć po komiksy. Znaczące, że nawet najlepsza scena z całego filmu – z wikingami pragnącymi nauczyć się strachu, "bo strach dodaje skrzydeł, a my chcemy polatać jak wróbelki" – pochodzi z komiksu "Asterix i wikingowie". Który zresztą został w 2006 zekranizowany w formie filmu animowanego – z dużo lepszym rezultatem.
Michał Smętek