Jeśli jest się fanem seriali fantastycznych, obok "Arrow" nie da się przejść obojętnie. Pilotowy odcinek został okrzyknięty hitem już kilka miesięcy temu, a dla fana seriali fantastycznych to jak muzyka dla uszu. Oficjalna premiera w Stanach daje w końcu możliwość, by przekonać się o tym na własne oczy. I wygląda na to, że będzie to serial co najmniej dobry.
Green Arrowa jako postaci komiksowej oczywiście kompletnie nie znam - przed "Smallville" nawet w ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu (moja styczność z komiksami DC ograniczyła się do kilku zeszytów Batmana w TM Semic, a Marvela - do X-Menów). Po raz pierwszy poznałam go właśnie w trakcie oglądania przygód młodego Supermana, w kreacji Justina Hartleya. Justin Hartley jako Oliver Queen od razu zdobył sobie moje serce, a ta miłość wywołała u mnie pierwsze obawy wobec nadchodzącego serialu. Nowy aktor? Nowy nieznany aktor? Wtedy ta decyzja mogła się rzeczywiście wydać niepokojąca, ale w miarę poznawania dalszych szczegółów wszystko stawało się jasne: "Arrow" ma być od "Smallville" tak różne jak dzień od nocy. I właśnie takie jest.
Przede wszystkim - to będzie historia bohatera, który chce się zemścić. Nie takiego, który będzie odkrywał swoje możliwości, poszerzał swoje granice i zmagał się ze swoim wewnętrznym kompasem moralnym, ale takiego, który będzie pogrywał sobie z wrogami, najpierw bawiąc się z nimi jak kot z ofiarą, a potem przypuszczał niszczycielski atak, gdy są już zbyt zestresowani, by myśleć trzeźwo - i to bez żadnych wyrzutów sumienia. Tak przynajmniej nowy serialowy Oliver Queen się zapowiada. Z rozpuszczonego i beztroskiego dzieciaka, którego nie obchodzi wiele poza nim samym (nawet fakt, że sypiał siostrą swojej dziewczyny), po pięciu latach na bezludnej wyspie zmienia się w bezwzględnego i świadomego mściciela z tylko jednym celem - przywrócić Starling City, swojemu miastu, sprawiedliwość, mszcząc się na ludziach, którzy doprowadzili go jego moralnej degeneracji. Rządy bogaczy, bezkarne morderstwa, handel narkotykami, to wszystko się skończy, kiedy Oliver Queen dopnie swego. I to mi się podoba. Przemiana, jaka w nim nastąpiła, jego silny charakter, szlachetny cel, przede wszystkim szorstkie, bezkompromisowe metody kształtują bohatera, z którym łatwo sympatyzować i łatwo wpaść pod jego urok.
Po drugie - pozostali bohaterowie zostali przedstawieniu w bardzo skomplikowanej konfiguracji już w pierwszym odcinku, co w bardzo soczysty sposób rzutuje na dalszą część sezonu. Połowy z tych konfiguracji można się było oczywiście domyślić, ale niektóre sprawiły mi niemałą niespodziankę. Odkrycie kart na samym starcie serialu z pewnością wzbudza zainteresowanie, a na pewno sprawi, że bohaterom będzie można kibicować gorliwiej. Już można sobie wyobrazić tę siatkę intryg i wzajemnych powiązań, z której nikt na pewno łatwo się nie uwolni, ale każdy chętnie ją wykorzysta. Moim zdaniem świetny ruch - zdecydowanie nie mogę doczekać się ciągu dalszego. Poza tym sami bohaterowie naprawdę się udali, na czele z głównym. Młodsza siostra, która pokazuje pazurki jednocześnie cały czas pozostając autentycznym słodkim dziewczęciem; przyjaciel, którego krzywy uśmieszek nie zwiastuje niczego dobrego; czy też przymusowy ochroniarz nie dający sobie wciskać kitu; wszyscy świetnie do tej układanki pasują.
Po trzecie - realizacja. Sprawne wykonanie się liczy, a w pilocie "Arrow" dostaliśmy nie tylko świetne ujęcia trenującego i walczącego bohatera (dodatkowy plus za ich mocno realistyczne podejście), ale również stosowne tempo, przerwy na złapanie oddechu, dobre, niewymuszone dialogi i retrospekcje. Jest nawet chwila na wrzucenie dwóch serialowo-filmowych żartów. Tak naprawdę na przestrzeni tego jednego odcinka dzieje się bardzo dużo. Jest powrót bohatera do świata żywych, jego aklimatyzacja w domu, rozpoczęcie "działalności", a do tego porwanie, pierwsza akcja (w dwóch częściach) i impreza, ale gdzieś w tym wszystkim znalazło się jeszcze miejsce na wprowadzenie relacji pomiędzy postaciami i pokazanie nam wewnętrznej strony bohatera. I co najważniejsze, niczego bym tutaj nie zmieniła. Niczego mi nie brakowało, na nic się nie krzywiłam, po prostu oglądałam ze zwykłą i szczerą ciekawością. Tylko kilka serialowych premier w tym roku wzbudziło we mnie taki brak uwag, a te "kilka" mogę policzyć na trzech palcach jednej ręki. Super, naprawdę.
Do tego wykonania jak najbardziej zalicza się również odtwórca tytułowej roli, Stephena Amella, jak łatwo można się domyślić, nie widziałam wcześniej w niczym. Na plakatach wygląda strasznie nijako, a klipy promocyjne jakoś mnie do niego nie przekonywały. Jednak gdy w końcu zobaczyłam go w akcji, wszystkie moje wątpliwości wyparowały. Wystarczyło dostrzec ten zakamuflowany, gorzki uśmieszek, którym Oliver Queen wyraża swoją pogardę wobec obłudy otaczających go ludzi, a już Stephen Amell miał mnie w garści. Jego gra jest bardzo oszczędna, ale przez to bardzo subtelna, niewymuszona i nieoczywista. Bohater sam gra w swoim życiu podwójną rolę, ale różnica pomiędzy jedną a drugą, choć drastyczna, jest prawie niezauważalna. Choć niewiele zobaczyliśmy z Olivera sprzed pięciu lat - acz można przypuszczać, że retrospekcje będą serwowane co odcinek - dokładnie widać, że to już nie jest ten sam człowiek. A to zdecydowanie liczy się Amellowi na plus.
Nie dziwię się już, że "Arrow" został w Stanach obsypany pozytywnymi recenzjami. To będzie mroczna, ale niebanalna opowieść o dążeniu do sprawiedliwości, naprawianiu błędów i wierze w ideały. Wszystko to na pewno zachwieje się gdzieś w połowie sezonu, wzbudzając w bohaterach szereg wątpliwości, ale ja wątpliwości nie mam, że zostaję z tym serialem na dłużej. Twardy i nieugięty bohater (nie jakaś tam klucha targana wyrzutami sumienia) i intrygująca plejada postaci tworzą świetną i wciągającą mieszankę. Serial nie zapowiadał się jak hit, ale zdecydowanie ma szansę się nim stać. Polecam.