22.08.2012

[recenzja] Celtycka opowieść dla młodych duchem

Nie byłbym szczery gdybym stwierdził, że z jakimś szczególnym przejęciem czekałem na "Meridę Waleczną". Ot, obejrzałem sobie zwiastun, sprawdziłem co zacz i tyle – nawet nie zamierzałem wybierać się do kina. Jako że jednak mam prostą zasadę, że niemal każdy film lepiej zobaczyć niż nie, pomaszerowałem na prasówkę kiedy nadarzyła się taka okazja.

"Merida Waleczna" jest opisywana przez producentów jako film jedyny w swoim rodzaju, "pierwszy" pod wieloma względami. Jest to więc podobno debiutancka pozycja studia Pixar jeśli chodzi między innymi o osadzenie w stu procentach w świecie ludzi (co nieco koliduje mi z moimi wspominaniami jeśli chodzi o "Odlot"), czy o fakt, że jest to pierwszy animowany film kostiumowy tej wytwórni (serio – mówienie o animacji w kontekście filmu kostiumowego to już delikatne przegięcie). Takich "pierwszych miejsc' "Merida Waleczna" zajmuje sporo, włącznie z tym w amerykańskim Box Office w jeden z czerwcowych weekendów. Czy zasłużenie?


Wizualnie "Meridzie" trudno coś zarzucić. Twórcy faktycznie się postarali, szczególny nacisk kładąc na odwzorowanie postaci osadzonych w realiach celtyckich. Nieco mroczny, ale też bardzo – można powiedzieć – "legendarny" klimat czuć w każdej minucie filmu, poczynając od pierwszej sceny. Wizja szkockiej krainy ukazana w najnowszym dziecku studia Pixar chwyta za serce swoją naturalnością i dbałością o detale – od elementów garderoby czy falujących włosów głównej bohaterki, aż po monumentalne, zapierające dech w piersiach krajobrazy. No i piosenki. Żaden film Disneya nie może się obejść bez piosenek. Tym razem jest ich wybitnie mało, co skonstatowałem dopiero pisząc niniejszą recenzję.

Fabuła? Jak to w filmach skierowanych do młodszej grupy docelowej – nie mamy tu do czynienia z przesadnie zagmatwanym scenariuszem. Merida, nasza rudowłosa bohaterka, to typowa zbuntowana nastolatka, pragnąca wolności i możliwości strzelania z łuku w co tylko popadnie. Jej dystyngowana matka ma jednak dla niej inne plany, włączając w to zamążpójście za jednego z klanowych pierwszych synów, z których każdy jest – delikatnie mówiąc – jakimś typem kompletnego przygłupa. Potwornie wkurzona ruda pierworodna ucieka z zamku i przez przypadek pakuje w kłopoty nie tylko siebie, ale także całą swoją rodzinę, ze szczególnym uwzględnieniem upierdliwej mamuśki. Jak łatwo się domyśleć, krnąbrna księżniczka będzie w tej całej kabale zdana tylko na siebie... oraz swoich mocno rąbniętych braci, wykazujących dość przerażające predyspozycje do kradzieży szeroko pojętych wyrobów ciastkarskich.


Powiem szczerze, że o ile cała przedstawiona historia całkiem trzyma się kupy, to całościowo jednak "Meridzie Walecznej" czegoś zabrakło. Trudno mi sprecyzować, o cóż dokładnie może chodzić, ale z "Odlotu" czy nawet "Toy Story 3" wychodziłem z – że tak to ujmę – znacznie cieplejszym sercem. Najnowsza pixarowa produkcja to fajna, sprawnie zrealizowana bajka z czytelnym przesłaniem, ale trudno nadać jej status wiekopomności, pomimo najszczerszych chęci twórców, akcentujących jej oryginalność na każdym kroku. Jak się okazuje, "zupełnie nowy kod symulacji włosów" (sic! - cytat za pressbookiem) to nieco za mało, by stworzyć film naprawdę wyjątkowy.

Pomimo jednak braku tej trudno definiowalnej "iskry", "Merida Waleczna" to film, na który warto wybrać się z nieco starszymi dzieciakami (młodsze mogą mieć potem koszmary – zdecydowanie nie jest to film dla czterolatków, co też poniekąd zrywa z dotychczasową strategią studia). To, ni mniej ni więcej, idealna pozycja na weekend, traktująca o wiecznie młodym temacie, jakim – paradoksalnie - jest dorastanie. I kropka.




Piotr Brewczyński